Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 8 października 2018

BACKSTAGE


16 dni minęło… nigdy nie przypuszczałam, że będzie to jak mrugnięcie powiekami, zaledwie ułamek sekundy dla wielu niezauważalny a dla tych, którzy tam byli tak ważny. Z niecierpliwością czekam na szkolenia weekendowe i wdrażam powoli treningi, tak by poprawić kondycję. Trzymajcie za mnie kciuki, żebym nie straciła motywacji.
Tymczasem warto zdradzić kulisy powstawania blogu. Wielu z Was pytało jak to jest, że mogę pisać, jakim cudem znajduję na to czas a niektórzy poddawali w wątpliwość intensywność treningów, skoro mogłam sobie siedzieć i pisać. Dlatego warto to wyjaśnić.
Wszystko tak naprawdę zaczęło się w 2012 roku. Wtedy pojechałam po raz pierwszy jako korespondent wojenny do Afganistanu – tak, robię w życiu mnóstwo różnych rzeczy, ale przede wszystkim jestem dziennikarką. Tam właśnie powstał pierwszy pisany przeze mnie blog „Zrozumieć Afganistan”. Opisywałam tam wszystko co widziałam na misji, co czułam i co robiłam. Blog podobno cieszył się bardzo dużym powodzeniem – nie wiem, nie sprawdzałam statystyk, nie miałam licznika odsłon. Jedynie maile, które otrzymywałam od czytających pokazywały mi, że warto pisać a administrator strony zapewniał, że „ma powodzenie”. Dla mnie ważne jednak było jedynie to, że mogłam ludziom pokazać jak to naprawdę wygląda. Przez 3 miesiące dzień w dzień opisywałam więc wszystkie patrole na których byłam i życie w bazie. Do tego nagrywałam materiały do radia. Bardzo często spałam zaledwie kilka godzin, czasami nie spałam w ogóle – taka robota. Sama zresztą pojechałam do Afganistanu, żeby przekonać się jak wygląda tam służba naszych żołnierzy. Bardzo nie lubię, gdy ktoś się wypowiada na temat, na który nie ma pojęcia. Skoro chciałam pisać i mówić o wojsku i o „misjonarzach” to musiałam zobaczyć jak to wygląda. Tak też zaczęła się moja przygoda z wojskiem, w którym się po prostu zakochałam.
Gdy powstały Wojska Obrony Terytorialnej stwierdziłam, że to jest to. Nie muszę rezygnować z całego mnóstwa pasji jakie mam a mogę robić kolejną rzecz, którą uwielbiam. Szczególnie, że widząc falę hejtu głównie płynącą z ust i palców stukających w klawiaturę, ludzi którzy nigdy w WOT nie byli, nie mają z tą formacją nic wspólnego, chciałam na własnej skórze przekonać się jak to jest. Muszę Wam jeszcze coś wyjaśnić, dziennikarze mają to szczęście, że często poznają cudownych ludzi – pasjonatów. Czasami się zdarza, że jesteśmy tą pasją zarażani, raz na krócej raz na dłużej. Tak też pokochałam chyba na zawsze górnictwo, ratownictwo, poszukiwanie z psami osób zaginionych no i właśnie wojsko.

Po pokonaniu całej papierologi i badań, gdy dowiedziałam się, że idę i to na pierwszą 16, na Śląsku pomyślałam sobie, że może, ktoś chciałby poczytać też mój odbiór tego szkolenia. Może komuś moje przemyślenia się przydadzą a może po prostu dadzą do myślenia. Napisałam więc prośbę w tej sprawie do generała Wiesława Kukuły. Dla dociekliwych, tak znam Go jeszcze z czasów pisania o Afganistanie. Poprosiłam o możliwość relacjonowania swojej 16. no i dostałam zgodę 😊 Warunek był jeden – nie może mi to w żaden sposób przeszkadzać w szkoleniu. To akurat bardzo mi pasowało, bo nie chciałam nic tracić, ani być na tapecie jako jakiś „plecak” zwolniony z niektórych zadań. Ponieważ tu mieliśmy takie samo zdanie, to nic nie stało na przeszkodzie rozpoczęcia projektu. Dzięki zgodzie Generała miałam możliwość wzięcia tabletu na szkolenie. Był on jednak zamknięty a dostęp do niego otrzymywałam dopiero po ogłoszeniu ciszy nocnej. Tak też gdy zapadała ciemność nie tylko na zewnątrz, ale i w „jamach” czy na korytarzach, ja brałam czołówkę, broń i ruszałam do pustego pokoju, gdzie był tylko taboret, kartony i mój tablet. Siadałam i pisałam do Was wszystkich.

  Jakim cudem dawałam radę? Sama nie wiem. Czasami byłam tak zmęczona, że już kierowałam swoje kroki do łóżka a potem przypominałam sobie o tym, że przecież choć dla wszystkich to koniec dnia to nie dla mnie. Podjęłam się czegoś, może i nieświadoma jak będzie ciężko ale nie mogłam się poddać, nie mogłam nie wykonać zadania bo to nie w moim stylu. Na szczęście jako dziennikarz, który relacjonował nie jedną katastrofę i strajk miałam doświadczenie w nieprzespanych wielu nocach i pracy po 20 godzin na dobę. Tu też nie raz spałam 4 godziny, ale za każdym razem, gdy czytałam Wasze wpisy i widziałam, jak mi kibicujecie rozumiałam, że warto włożyć całą siebie i resztkę sił w to by pisać. Bardzo Wam za to dziękuję, bo mój blog to w dużej mierze tak naprawdę Wasza zasługa i Wasz sukces.
Na koniec chciałabym podziękować mojemu, najlepszemu plutonowi 3. Jesteście cudowną ekipą. Dziękuję Wam za wsparcie. Szczególnie dziewczynom, które widać było, że serio mi kibicują i współczują za każdym razem, gdy przykładały głowy do poduszek, a ja wychodziłam pisać. Dziękuję, że mogłam liczyć na Waszą pomoc gdy nieprzytomna się budziłam a wy pomagałyście mi ogarnąć "rzeczywistość". Jak już tak dziękuję to chciałabym podziękować kadrze - szczególnie swojemu dowódcy plutonowemu Łukaszowi i jego zastępcom Piotrkowi i Agnieszce - bez Was nic by ze mnie nie było :)

niedziela, 7 października 2018

Dzień 16: Przysięga


      Ja żołnierz Wojska Polskiego przysięgam… i tak oto Mała Mi została żołnierzem. Mam oczywiście świadomość tego, że w pełni stanę się nim za 3 lata, wiem ile pracy przede mną, ale mimo wszystko mogę o sobie już mówić – ŻOŁNIERZ - a to powoduje szybsze bicie serca. Nawet nie wiem jak opisać ten dzień, mieszanka tylu emocji i wrażeń, tylu wzruszeń, uśmiechu i smutku. To wszystko jest dla mnie wciąż takie nierealne jakby mi się to śniło.
Bum, bum, bum – gdy maszerujesz do przysięgi, gdy ją składasz i gdy idziesz w defiladzie po niej, serce bije głośniej niż bęben orkiestry, huk rzuconego granatu czy wystrzał z GROTa. To jest ten dzień, jedyny. Wiele w życiu można powtórzyć, ale tak jak raz się rodzisz, raz umierasz tak też tylko raz w życiu składasz Przysięgę Wojskową i aż trudno uwierzyć, że to już za mną. Starałam się by każde słowo zawarte w tekście przysięgi wybrzmiało prosto z serca z pełną świadomością tego co mówię i z pełną wiarą w to co mówię. Może mogłam głośniej, może bardziej dosadnie – nie wiem, ale na pewno nie mogłam bardziej szczerze.



Po przysiędze spotkanie z rodziną – ich wzruszenie i łzy w oczach… nie musieli nic mówić. Wiedziałam, po prostu czułam, że są ze mnie dumni. Wiadomo, że zawsze byli, ale to był taki inny rodzaj dumy. Mam dwóch starszych braci, ale tak się życie potoczyło, że obaj nie mogli pójść do wojska. Tak wiec dopiero teraz, dopiero do córki moi rodzice mogli przyjechać na przysięgę. Trochę się na to naczekali 😉



Po przysiędze na wszystko jakoś mi brakowało czasu, wszystko toczyło się szybko. Odebranie rzeczy, zdanie broni i już nagle byłam w samochodzie i wracałam do domu. Jednego dnia stałam na baczność i za chwilę „tulałam” swoje psy a potem padłam na kanapę jakbym przez rok nie spała. Obudziłam się i jakoś nie mogłam odnaleźć. Gdzie mój „wóz”, moja „jama”, mój pluton i mój dowódca? Co mam dziś robić skoro nikt mi nie mówi co robić?
Jakie to wszystko dziwne – świat cywila jednak bardzo się różni od tego jaki jest w koszarach. Sama jestem ciekawa jak oba te światy będą teraz współgrać w moim życiu…
       Czeka mnie teraz wiele wyzwań, przede wszystkim muszę sama sobie codziennie stawiać wojskowe zadania i rozkazy, tak by popracować nad tym co było we mnie słabe podczas tej 16.
Mam nadzieję, że podołam i nie zawiodę nikogo, kto we mnie uwierzył….

Dzień 15: Ostatnia prosta

Chyba tak naprawdę dopiero dziś dotarło do nas, że to koniec szkolenia podstawowego. Dziwne uczycie. Często oczywiście szczególnie mega zmęczony myślał „niech to się już skończy”, ale no przecież to nie było na poważnie… tak sobie gadaliśmy głupio, ze zmęczenia. Tymczasem przed nami ostatnia noc, dokładnie za 12 godzin Przysięga Wojskowa i wracamy do codzienności.




Z jednej strony wiadomo, każdy się cieszy bo jutro najważniejszy dzień w życiu żołnierza. Poza tym w końcu zobaczy bliskich, przyjaciół, wyśpi się w łóżku a nie na „wozie”, zje to na co ma ochotę a nie co dadzą, napije się tego co chce 😉 Nikt nie będzie musiał mieć zgody na wszystko, robić wszystkiego z zegarkiem w ręku i odpowiadać „TAK JEST”, nikt nam karnego pompowania nie zastosuje jeśli okaże się, że coś źle zrobiliśmy lub czegoś nie zrobiliśmy, nikt nie będzie nas poganiał i wymagał od nas „nadludzkiego” wysiłku. Nikt nie będzie nam mówił, kiedy mamy jeść, kiedy spać a kiedy biegać. Nie będziemy musieli nic robić na rozkaz. No i nie będziemy się cisnąć z 10 osobami w pokoju o wymiarach powiedzmy „ograniczonych”, nikt rano nie będzie krzyczał „pobudka” i wyganiał bez względu na pogodę na poranne „bieganko”. Normalnie bajka…. Ale czy na pewno? Mną szargają różne emocje, no bo wiadomo, że tęsknię za rodziną, psami, pracą, przyjaciółmi, sąsiadami itd. ale tak bardzo i tak szybko przyzwyczaiłam się do życia „wojskowego”, że trudno je zostawiać no i trudno rozstać się ze swoim plutonem i całą kompanią. Spotkałam tu tyle fantastycznych osób, że nie jestem w stanie ich wymienić. Mam nadzieję, że nawet po 16. Te wojskowe przyjaźnie jak kiedyś zostają na zawsze. Ciężko będzie jutro pożegnać się z tym miejscem i tymi ludźmi, z tą atmosferą i z tą codziennością. Może to głupie bo przecież byliśmy tu tylko 16 dni, jednak wspólny wysiłek, różne niełatwe sytuacje i „walka o przetrwanie” bardzo szybko jednoczy ludzi. Nie mogę się już doczekać szkoleń weekendowych a potem poligonu. Myślę o tym jak się fizycznie przygotować by móc dać z siebie jeszcze więcej, nie przynieść wstydu swoim dowódcom i instruktorom no i poprawić to co mi wychodziło średnio – np. pompowanie (mój koszmar nie tylko senny). Jeśli ktoś z Was jeszcze się waha czy wybrać się na 16. to ja ze swojej perspektywy mogę powiedzieć, że zrobiłabym to jeszcze raz bez wahania. Mimo, że nie jestem w stanie policzyć siniaków na rękach, biodrach i nogach (muszę zapomnieć o sukienkach czy spódnicach na pewien czas), mimo, że kostki mam tak opuchnięte jakby były skręcone 10 razy i raczej o założeniu szpilek mogę pomarzyć, mimo, że ręce mam w takim stanie, że wstyd je pokazywać to jestem przeszczęśliwa. Może to nienormalne ale ja naprawdę to lubię!




Czy każdemu polecam?
Myślę, że warto tu trzymać się hasła z filmu „Chłopaki nie płaczą” – „Musisz odpowiedzieć sobie na jedno zajebiście, ale to zajebiście ważne pytanie. Co lubisz robić? A potem zacznij to robić.” SERIO! W odpowiedzi na to pytanie niektórym pomaga właśnie to szkolenie, inni może jeszcze przed nim będą wiedzieć jak brzmi odpowiedź. To jednak ważne by przede wszystkim sobie szczerze odpowiedzieć na pytanie czy to jest dla Was czy czujecie się w takim „klimacie”. To trzeba po prostu czuć.

sobota, 6 października 2018

Dzień 14: Żyję!!!

Punktualnie o 5:30 usłyszeliśmy okrzyk „ALARM, ALARM!!!” no i się zaczęło…. Gdy wybiegliśmy w pełnej gotowości na zewnątrz już wiedzieliśmy, że możemy zapomnieć a realizacji naszego pobożnego życzenia, że na miejsce „pętli taktycznej” zawiozą nas stary. Ruszyliśmy więc przed siebie „z buta” nie wiedząc do końca co nas czeka ani, kiedy dane nam będzie wrócić do jednostki….




Teraz jest parę minut po północy i śmiało mogę napisać, że żyję 😊 a raczej czuję, że żyję. Świadomość istnienia nie dają mi tylko obolałe mięśnie, poskręcane kostki czy pęcherze i różnego rodzaju siniaki czy zadrapania. Czuję, że żyję bo pokonałam pętlę a przede wszystkim pokonałam samą siebie. Gdyby jeszcze miesiąc temu ktoś mi powiedział, że w kamizelce, z hełmem, bronią i wielkim zasobnikiem pokonam blisko 20 km i to jeszcze cały czas w marszu ubezpieczonym to bym powiedziała, że jest nienormalny, że ja nawet kilometra tak „wyposażona” nie przejdę, gdyby ktoś do tego dodał, że pokonam tak las gdzie są górki i dołki, krzaki i chaszcze to nie powstrzymałabym się od śmiechy a jakby dodał do tego jeszcze różne zadania w tym kopanie „dołu” saperką w postawie półleżącej, półklęczącej to umarłabym ze śmiechu a mu bym kazała się leczyć. Tymczasem oto ja Mała Mi pokonałam samą siebie i zrobiłam to wszystko. Dałam radę i co więcej, choć było ciężko to świetnie się przy tym bawiłam i po raz kolejny się przekonałam, że to zdecydowanie JEST moja bajka.
Zauważyłam też kilka ciekawych rzeczy. Przede wszystkim jakaś dziwna mega świadomość organizmu. Nie wiem jakim cudem ale czułam jak mi np. rośnie jeden czy drugi pęcherz na noce w trakcie marszu a potem jak pęka (miałam wiele razy pęcherze ale nigdy nie czułam jak zwiększa swoją objętość i jak pęka), czułam jak puchną mi kostki, palce u rąk, czułam najdrobniejszego siniaka i pracę wszystkich mięśni, słyszałam swój oddech.
Przekonałam się także, że najwięcej błędów popełnia się gdy jest się już zmęczonym. Człowiek po dłuższym marszu po lesie traci trochę czujność, „odpływa” w jakieś myśli i mniej kontroluje swój sektor co może wykorzystać przeciwnik, świadomość tego jest ważna bo można to kontrolować. Potwierdziło się to co pisałam już dawno – jak ważna jest gra zespołowa, pomaganie sobie w różnych sytuacjach i na różnych przeszkodach. Przekonałam się tez jak ważne jest zaufanie „do swoich ludzi” w tym do nawigatora, który mógł jednym błędem wydłużyć trasę do pokonania dwukrotnie (nasz na szczęście prowadził bezbłędnie 😊 ).





Z jednej strony czuję się cała obolała i opuchnięta a z drugiej ciężko mi chyba będzie zasnąć bo szaleją we mnie endorfiny a uśmiech nie chce mi zejść z buzi. Co więcej gdy nam powiedziano, że po strzelaniu bytujemy w lesie do 4 nad ranem zaczęliśmy się cieszyć. Już myśleliśmy jak rozpalimy ognisko Dakota i jak będziemy trzymać „wachtę” by grupa była bezpieczna. No niestety okazało się, że nas wkręcano chcąc sprawdzić nasze reakcje – w sumie nie wiem czy nasza reakcja była dobra czy nie pomyśleli, że z nas tu już prawdziwi wariaci 😉
Nie będę Wam zdradzać co dokładnie się działo bo ten element zaskoczenia, którego się tak bałam jest naprawdę fajny no i czasami lepiej nie wiedzieć co nasz czeka 😉

piątek, 5 października 2018

Dzień 13: Napięcie


              Dziś wpis będzie bardzo szybki i krótki. Wybaczcie, ale jutro… no właśnie jutro „Pętla taktyczna” czyli egzamin podsumowujący to czego nauczyliśmy się przez ostatnie 13 dni. Nie wiem czy będę musiała wstać za dwie godziny, trzy czy cztery. Nic nie wiem. Niewiadoma jest jedną z najgorszych rzeczy. Jezuniu jak ja nie lubię nie wiedzieć. Niby w zasadzie nigdy nie wiesz co Cię w życiu czeka, co przydarzy się jutro a jednak, gdy masz przed sobą takie wyzwanie to najzwyczajniej w świecie zaczynasz myśleć co przygotowali dla Ciebie miłościwie nam dowodzący 😉



Niewiedza powoduje także, że ludzie zaczynają sami dobie dopowiadać coś do tego co usłyszą pokątnie, tworzą wizje tego co nas czeka i co jeden to ma „lepszy” plan. Lepszy znaczy bardziej „hardkorowy”. Wizje przejścia kilkudziesięciu kilometrów, wielogodzinnej taktyki, możliwość porwania członka sekcji, atak przeciwnika, pokonywanie terenów mega trudnych do przejścia, nocowanie w gdzieś itd. Noooo… generalnie lubię takie klimaty, ale gdy ma być to w formie egzaminu przy mojej wykończonej obecnie osobie (ostatnie dni dały nam delikatnie mówiąc w cztery litery) to zaczynam się stresować i co gorsza sama wymyślać co nas tam może czekać.
Od popołudnia czyli od czasu kiedy wróciliśmy z taktyki, panuje więc na korytarzach i „jamach” czyli pokojach, dziwna atmosfera i można wyczuć napięcie. Co zabrać, jak się ubrać, o czym nie można zapomnieć? Na dodatek mam wrażenie, że prowadzona jest tu jakaś gra psychologiczna. To, że specjalnie nie mówi nam się co nas czeka, bo ma być to elementem zaskoczenia to jedno, ale do tego dochodzi moim zdaniem specjalnie prowadzona dezinformacja. Tak, więc tu i ówdzie padają informację o tym, co ma się jutro dziać, tylko ja osobiście do końca w to nie wierzę.



Wciąż tylko sobie zadaję pytanie czy podołam, tak po prostu czy fizycznie dam radę. Czy nie będę dla mojej sekcji ciężarem. To samo uczucie towarzyszyło mi przed wyjazdem do Afganistanu, ja niedoświadczona, niewyćwiczona i nie żołnierz nie chciałam, żeby swoją niewiedzą, głupotą czy brakiem sił narażać żołnierzy podczas patroli. Tylko wtedy taką świadomość miałam już na kilka miesięcy przed wyjazdem a to dawało mi szansę i tak dzięki temu miałam czas się przygotować. Codziennie chodziłam na siłownię gdzie z trenerem personalnym walczyłam o poprawę kondycji, czytałam masę książek i studiowałam intensywnie tamtejszą kulturę i zachowanie, by zrobić wszystko by jak najlepiej się przygotować na ten wyjazd. Tu natknęło mnie dopiero niespełna dwa tygodnie temu, że może być „wesoło”.
Co zrobić? Trzeba sobie powtarzać przede wszystkim, że kto da radę jak nie ja i moja sekcja. Właśnie to jest bardzo istotne MOJA sekcja. Tak mi się wydaje i mam nadzieję, że tak jest bo w wojsku powinno się działać zespołowo. Tu nie patrzy się tylko na siebie, ale i na swoich kolegów. Tu nie chodzi o to by być wybitną jednostką, bo nawet najlepszy bez zespołu „wojny nie wygra”. Dlatego trzeba się skupić nie tylko na sobie, trzeba pomagać tym, którzy nie dają rady. Pętla sprawdzi więc - mam nadzieję – nie tylko naszą siłę fizyczną, nasze umiejętności czy zdobytą wiedzę ale też to jacy jesteśmy, czy zostawiamy kolegę czy mu pomagamy, czy inni mogą na nas liczyć czy nie nadają się do pracy zespołowej. Niby mamy być oceniani za wykonanie każdego zadania indywidualnie, ale nasza indywidualność nie może być samolubna, bo ktoś kto myśli tylko o sobie nigdy nie będzie dobrym żołnierzem. Dlatego teraz uciekam spać spokojna o jedno – w tej „walce” nie będę sama i nie zostawię samym sobie innych i nawet jeśli nie pójdzie mi wybitnie, nawet jeśli czasowo będzie fatalnie, to będę mogła z podniesionym czołem złożyć w niedzielę wojskową przysięgę. Jeśli oczywiście „przeżyję” jutrzejsze „piekiełko”.



Tu wielki uśmiech do twórców pętli 😊 Przeczytają to dopiero po jej zakończeniu więc nie myślcie, że chce się podlizać. Po prostu jutro jak przejdę to co wymyślili mogę się już do nich nie uśmiechać 😉

czwartek, 4 października 2018

Dzień 12: Oczekuj nieoczekiwanego


        Trudno uwierzyć, że od dnia kiedy przekroczyłam bramę jednostki minęło już 12 dni. Jutro jeszcze ostatnie ćwiczenia a potem pętla taktyczna. W sobotę próba generalna do przysięgi no i ten najważniejszy dzień dla każdego żołnierza. Myślę więc, że śmiało mogę dać już parę rad i uchylić rąbka tajemnicy tego co Was tu czeka.



Jak już wcześniej wspominałam będziecie się szkolić przede wszystkim z zielonej taktyki, która jest dla żołnierzy Obrony Terytorialnej mega ważna. Dlatego będziecie ją przerabiać bardzo często i na wiele sposobów, w tym to jak zachować się przy „kontakcie” czyli ostrzeliwaniu przez przeciwnika.  Do tego oczywiście strzelanie a co za tym idzie umiejętność posługiwania się bronią i dbania o nią, no i rzecz jasna umiejętność wykonania prawidłowych postaw strzeleckich. Raczej ciężko wyobrazić sobie żołnierza, który nie potrafi strzelać więc bez tego ani rusz 😉 Żeby móc strzelać w terenie nie raz konieczne jest okopanie się – Ci, którzy mają ogródek i w nim kopią mogą mieć łatwiej choć nie wiem czy wykopywali kiedyś na leżąco dół o długości 170 cm 😉 Trzeba też potrafić dotargać tam sobie skrzynkę z amunicją – jak pewnie się domyślacie i to wykonujemy „ na plaskacza” czyli jak najbardziej przyklejając się  do ziemi i czołgając. Nauczycie się także rzucać granatem – wbrew pozorom to wcale nie jest takie proste. Moje pierwsze rzuty powodowały popłoch wśród instruktorów – nie wiedzieli gdzie uciekać mimo, że granat był ćwiczebny i krzywdy by nie zrobił. No oczywiście pod warunkiem, że miało się hełm na głowie…

Nie można zapomnieć także o medycynie – na „16” dowiecie się jak udzielić rannemu pierwszej pomocy, jak założyć mu stazę taktyczną i jak ewakuować go w bezpieczne miejsce – a sposobów na „zwinięcie” rannego kolegi jest kilka w tym oczywiście ta w której oboje będziecie „zglebowani” czyli znowu moje ulubione czołganie tylko w innym wydaniu.



Będziecie się także uczyć maszerować, oddawać honor, stawać na baczność, krótko mówiąc musztry i śpiewać – mój pluton (najlepszy z najlepszych 😉 ) stworzył nawet piosenkę dla całego batalionu. Tacy jesteśmy zdolni 😊. O samym śpiewaniu może jeszcze Wam kiedyś opowiem bo jego znaczenie też niemałe.
To oczywiście tylko wycinek tego z czym spotkacie się na szkoleniu podstawowym. Nie będę Wam zdradzać wszystkiego – element zaskoczenia też musi być  😉 Generalnie spodziewajcie się niespodziewanego, bo nigdy nie wiecie czy tego dnia instruktorzy zdecydują, że wybierzecie się na 10 km „spacer” z całym wyposażeniem, czy będziecie się czołgać, saperką wykopać okop czy też skradać się niezauważalnie do jakiegoś celu. Co jeszcze przed „16” mogę Wam doradzić? Jeśli do tej pory nie zaprzyjaźniliście się ze sportem to zróbcie to jak najszybciej. Biegajcie choćby to miały być dwa - trzy kilometry dziennie, na zakupy najlepiej wybrać się piechotą i z plecakiem. Zarówno zasobnik, jak i kamizelka, hełm czy broń będą Wam tu towarzyszyć praktycznie każdego dnia a to wszystko waży. Ćwiczcie siłę rąk – ja dopiero tu odkryłam jak mam je słabe, szczególnie gdy coś trzeba zrobić tylko jedną ręką. Nauczcie się kontrolować czas w jakim wykonujecie różne czynności – jak już Wam pisałam trzeba umieć ogarnąć się i przestrzeń wokół siebie w dość krótkim czasie. Teraz 15 minut na zrobienie wielu czynności to dla mnie dużo, ale na początku kompletnie nie mogłam tego ogarnąć – przecież w domu to ja przez 15 minut się budzę a co z resztą? 
No i przede wszystkim nastawcie się mega pozytywnie 😊

środa, 3 października 2018

Dzień 11: Żołnierz naprzód!


               Jeśli myślicie, że przez 16 dni ani razu nie zwątpicie w siebie, w swoje siły fizyczne czy psychiczne to od razu Wam powiem, że nie ma takiej opcji! Wcześniej czy później każdego choć przez chwilę dopada kryzys. Jedni się do tego przyznają, inni ukrywają, a u jeszcze innych jest on chwilowy i tak szybko przechodzi, że nawet o nim nie pamiętają.
To nie jest słabość poczuć, że nie da się rady, nie ma się siły czy, że po prostu ma się dość. To normalne. Ważne, by umieć się zmotywować, spiąć pośladki i zasuwać naprzód. Ja osobiście kilka razy myślałam; „ja to pierdziele, pakuję manatki i w długą”. Oczywiście najczęściej takie myśli nachodziły mnie podczas pobudki, po przewaleniu się z plecakiem, kamizelką, z bronią i w hełmie w terenie oraz gdy dowiadywałam się o istnieniu mięśni, o których nie miałam pojęcia – oczywiście dawały znać o tym, że istnieją poprzez ból. Miałam też takie myśli, gdy nie dawałam rady. Zawsze miałam problem z tym, że jestem cholernie ambitna i bardzo dużo od siebie wymagam. Ludzie mówili mi często „wow, ty to taka ambitna jesteś, tyle robisz”, a ja myślałam „kurde tyle rzeczy mogłabym zrobić, a nie raz pozwalam sobie bezczelnie po prostu zasiąść przed telewizorem”.



No i tu też dopadły mnie te myśli, że daję z siebie za mało, że jestem za słaba, że mogłabym więcej, lepiej itd. Gdy nie mam już sił iść z plecakiem, albo się czołgać nie mam pretensji do instruktorów - tylko do siebie – że taka ze mnie ofiara losu. Gdy na strzelnicy trafię 44 na 50 punktów jestem na siebie zła, że nie 48, no i wciąż bym chciała być lepsza. Nawet nie wiecie jak mnie wkurza to, że mam, jak tu się okazało, mega słabe ręce i nie jestem wstanie z postawy klęczącej przejść do leżącej trzymając broń w jednej ręce, tak po prostu bez kombinowania, albo że nie mam takiej siły, by wziąć koleżankę, zarzucić na plecy i ewakuować z „pola walki”. Jak mnie to irytuje, gdy widzę te wszystkie swoje słabe strony i myślę sobie, że „daję ciała”. Właśnie w takich momentach przychodzi tradycyjna myśl „ja się do tego nie nadaję”.
Piszę Wam o tym byście mieli świadomość, że i Wy możecie tak mieć podczas swoich 16 dni szkolenia podstawowego i gdy Wam przyjdą takie głupie myśli do głowy zaraz przypomnijcie sobie, że taka jedna „Mała Mi” też tak miała i nic w tym złego. Kwestia tego teraz w co taką myśl zamienisz. Jeśli się będziesz w niej pogrążać to - lipa, jeśli do tego nie masz kumpli czy koleżanek, którzy dodatkowo dadzą Ci kopa - no to lipa podwójna.



Ja robię wszystko, by te „doły” zamienić w motywator. Mam za słabe ręce – dobrze, że o tym wiem, będę teraz mogła po powrocie nad tym popracować. Nie mam siły przejść wielu kilometrów – trzeba więcej chodzić z psami i zabierać ze sobą cięższy plecak itd. Krótko mówiąc dzięki temu szkoleniu wiem z czym sobie nie radzę a uświadomienie sobie tego to połowa sukcesu. W końcu tylko głupi myśli, że nie musi już nad sobą pracować.
           Tak więc głowa do góry i naprzód żołnierz! Choć nie mam pojęcia, jak teraz podniosę się i dotrę na łóżko – mięśnie nie chcą już współpracować i wyrażają to w swój ulubiony sposób, czyli bólem, choć nie wiem jakim cudem wstanę za 4 godziny to wiem, że musi się udać i wiem, że muszę zrobić wszystko, by za rok na poligonie „wymiatać”.

wtorek, 2 października 2018

Dzień 10: Kulki mocy!


Często pytacie mnie o to co my tu w koszarach jemy. Choć wiadomo, że nie przyjechaliśmy tu jeść a się szkolić to jednak zadbanie o odpowiednie wartości energetyczne jest bardzo ważne. Trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie ponieważ w innych jednostkach może być inaczej. U nas z racji remontu stołówki, jadamy na świeżym powietrzu. Część ław ustawionych jest w wielkim namiocie, część daje możliwość napawania się na nasze szczęście piękną polską jesienią – jak mówimy z koleżanką Kinią są to miejsca taktyczne. Dlaczego? Bo są najbliżej koszy na śmieci i resztki a zarazem miejsca zbiórki. Masz więc zawsze te 3 minuty więcej na jedzenie w porównaniu z tymi, którzy muszą się jeszcze „wygramolić” z namiotu 😊  

Jeśli chodzi o samo żywienie to są to gotowe racje żywieniowe a do tego różne dodatki. Tradycją np. już się stała gotowana kiełbacha na śniadanie, czasami do tego jajko na twardo albo dżem i ser żółty no i oczywiście pieczywo. Z obiadem różnie bywa. Mięso jest już oczywiście gotowe, przygotowane przez jakąś firmę w specjalnych pojemnikach a potem u nas podgrzewane i dzielone na porcje. Hitem są tak zwane „kulki mocy” zna je chyba każdy żołnierz – to coś w rodzaju pulpetów z mielonego mięsa (nie pytajcie jakiego bo nie wiem i chyba mnie ta niewiedza cieszy 😉 ). Podawane są z przeróżnymi sosami. My mieliśmy już sos tradycyjny mięsny, pomidorowy , grzybowy i bliżej nieokreślony. Niektórzy je lubią, ja powiedzmy, że nie jestem ich fanką. Do tej pory nie wiem skąd wzięła się ich nazwa, ale podobno to najczęściej podawana w wojsku potrawa. Poza tym są oczywiście inne różne mięsa w różnych sosach. Do tego często mamy ogórek konserwowy w plasterkach lub jakąś sałatkę – dziś np. była to tarta marchewka i zasmażana kapusta. Do tego ziemniaki, makaron lub kasza. Są też oczywiście zupy – jedne takie w których łyżka stoi inne o płynnej konsystencji – smak dość często trudno mi określić, co nie znaczy, że są złe.
Kolacje mamy zróżnicowane – ostatnio była to kasza z gulaszem, dziś… kurde nie wiem co jadłam dziś na kolację, tam mnie zmęczenie chyba przy niej dopadło, że nie zanotowałam. Minęło jednak od niej 5 godzin a ja nie jestem głodna a to znaczy, że musiała być dobra 😊
Warto też wspomnieć o wojskowych puszkach, mało kto wie, że to najlepsze puszki „na rynku”. Nie żartuję! Jeśli będziecie mieć okazję sprawdźcie sobie skład takiego pasztetu czy mielonki. Chyba w żadnej „na rynku” nie znajdziecie tak dobrego składu i tyle mięsa bez ulepszaczy, spulchniaczy i innych dziwnych dodatków.



Do każdego posiłku jest też oczywiście coś do picia – rano i wieczorem wojskowa herbata. Nie mam pojęcia jaka ale, kurczę uwielbiam ją i zawsze odróżnię od „zwykłej”. Choć na co dzień nie piję herbaty słodzonej jeśli nie jest dodana do niej cytryna tu jest ona genialna i ten cukier w ogóle mi nie przeszkadza. Do obiadu „kompot”, który zawsze gdziekolwiek w wojsku go nie piłam kojarzy mi się z takim rozwodnionym kisielem (nie wiem dlaczego).
Koneserzy słodyczy pewnie zastanawiają się a co z deserkiem?  Muszę Was trochę rozczarować. Ja słodyczy nie jadam więc trudno mi ocenić, ale zawsze można liczyć na batonik ze sprasowanymi owocami pomiędzy dwoma płatkami czegoś co przypomina opłatek.
            Jeśli miałabym powiedzieć czego mi brakuje to w zasadzie jedynie owoców. Czuję ich wielki niedosyt. Oczywiście, że jak tylko wyjdę rzucę się nie tylko na nie ale i na pizzę, hamburgery, steka, roladę, kluski i całą tonę rzeczy 😊 Tu jednak specjalnie się nie skupiam nad tym co jem bo też czasu na to nie ma. Ważne by dostarczyć organizmowi odpowiednią dawkę kalorii by móc (dość szybko) je spalić. 

Na pewno wiele osób nie przepada za wojskowymi, gotowymi produktami, ale to są osoby, które nigdy nie jadły amerykańskich wojskowych racji żywieniowych 😊 Nasze to naprawdę rarytasy, uwierzcie mi. No i przede wszystkim nie przykładajcie zbyt dużej wagi do jedzenia. Będziecie tak zmęczeni, że nie będziecie na to zwracać uwagi tak jak ja dziś za żadne skarby nie mogę sobie przypomnieć co jadłam na kolację 😊

niedziela, 30 września 2018

Dzień 9: Nie taki diabeł straszny...


          Gdy myślę, że do końca zostało już tylko 7 dni... szargają mną mieszane uczucia. Wiadomo - mięśnie bolą, siniaków mam tyle, że trudno je zliczyć, notorycznie brakuje mi snu i czasu dla siebie. Poza tym minęło niby tylko 9 dni, ale człowiek jakoś tak tęskni, za rodziną, treningami z psami i szeroko pojętym światem zewnętrznym. Z drugiej jednak strony po pierwsze coraz bardziej się integrujesz ze swoim plutonem i coraz bardziej przyzwyczajasz do takiego „prostego” życia, bez telewizora, zakupów, gotowania, pracy itd. Najgorsze jednak, że masz świadomość zbliżającej się wielkimi krokami „magicznej” pętli taktycznej. Nikt nie wie czego się ma tam spodziewać, każdy zastanawia się czy na tej ostatniej prostej przed przysięgą da radę, czy nie osłabi jakąś swoją „dysfunkcją” plutonu i czy najzwyczajniej w świecie nie narobi sobie obciachu. Mam olbrzymią wręcz świadomość tego jak mało jeszcze wiem, ile rzeczy muszę się jeszcze nauczyć i że mój organizm czasami wręcz ciągnie na rezerwie a przecież przede mną ten największy wysiłek. Wiadomo, najbardziej człowiek boi się tego czego nie zna. Dlatego też piątek, który ma być tym dniem próby staram się jakoś odsunąć w daleką przyszłość choć – co oczywiste – nie jest to możliwe. Nadejdzie bez względu na moje marzenie by w magiczny sposób zniknął z kalendarza.



Nie ma więc co trząść portkami, tylko trzeba spiąć cztery litery i popatrzeć na to wszystko z innej perspektywy. Przez ostatnie 9 dni wtłoczyłam lub wtłoczono we mnie tyle, że czasami myślałam na zmianę, że albo eksploduje mi mózg albo eksplodują mi mięśnie – a jednak dałam radę. Robiłam rzeczy, jakich myślałam, że nigdy robić nie będę albo dlatego, że nie będę miała okazji albo po prostu nie dam rady. Myślałam, że rozkładanie broni to tak skomplikowana sprawa, że w życiu nie dam rady – teraz chcę próbować to robić z zamkniętymi oczami, czyszczenie broni wydawało mi się skomplikowanym rzemiosłem a robię to – tak mi się wydaje – nie tylko sprawnie, ale i z przyjemnością. Nie myślałam, że jestem w stanie w 15 minut po obudzeniu być już umyta, ubrana, mieć pościelone łóżko i stać na baczność na korytarzu – a jednak jest to możliwe. W życiu nie spodziewałam się, że ogarnę takie zagadnienia z zielonej taktyki jakie robię teraz bez zastanowienia, że postawy z bronią, które dla mnie były nienaturalnym wykrzywieniem w różne strony ciała będę robić automatycznie. Kto normalnie kładąc się na brzuch ustawia prawą nogę prosto, drugą szeroko a do tego całe stopy przygniata do ziemi?. To wszystko na początku wydawało mi się mega skomplikowane i nie do ogarnięcia a jednak daję radę. Zawdzięczam to przede wszystkim naszej kadrze, która z nadludzką cierpliwością szkoli nasz pluton, ale i myślę, że swojemu uporowi, który za każdym razem gdy choć przez moment w głowie pojawi się myśl „nie dam rady, nie potrafię” daje mi przysłowiowego „plaskacza”, potrząsa mną wewnętrznie i mówi, żebym wzięła się w garść.




Skoro więc taka Mała Mi, radzi sobie z rozkładaniem broni (o dziwo potrafię ją też złożyć tak by nic nie zostało i żeby działała), nauczyła się wszystkich najdziwniejszych nazw różnych elementów z których składa się broń czy pocisk, jest w stanie w „olbrzymiej” jak dla mnie kamizelce, hełmie i z bronią padać, powstawać, rolować się, robić „bramkę”, szachownicę, okrężną, sierżanta, banana i całą masę innych czynności to znaczy, że nie ma rzeczy niemożliwych.
Jak już kiedyś pisałam – wszystko siedzi w głowie, tak więc „pętlo” bój się mnie i mojego plutonu… nadciągamy!!!



Dzień 8: Pasja w pasji


          No to za nami półmetek!!! Mieliśmy nawet plany w swoim plutonie uczcić, ale… tradycyjnie zabrakło czasu i siły. No cóż, na świętowanie przyjdzie czas a tymczasem trzeba czerpać maksymalnie z tego co szkolenie to daje. Codziennie na 16. odkrywam, że jedną z najniezwyklejszych rzeczy w WOT jest to, że w pasji do wojska można znaleźć jeszcze całą masę innych fascynujących nas, nazwijmy to dyscyplin. 



Jestem przekonana, że każdy, kto lubi żyć aktywnie znajdzie tu coś dla siebie i właśnie ludzie z pasją najlepiej się tu odnajdują. Jak małe dziecko cieszę się zawsze gdy widzę, że w jednym miejscu mogę połączyć tyle rzeczy, które sprawiają mi frajdę. Strzelanie – uwielbiam, chodzenie po górach – uwielbiam (choć może nie w kamizelce i hełmie, ale nad tym popracujemy😉 ), włóczenie się po lesie  – zawsze lubiłam i często ze swoimi psami praktykuję w związku z ich szkoleniem. No i to co ostatnio dołączyło do grona moich pasji – ratownictwo. Choć muszę przyznać, że medycyna pola walki już od kilku lat mnie fascynuje. Tu przypominam sobie rzeczy, które lata temu pokazywali mi żołnierze a także uczę się nowych. Kurde jakie to wszystko ciekawe. Serio! Nawet gdy człowiek jest już maksymalnie przemęczony, gdy ma już serdecznie dość kamizelki, hełmu i tego wszystkiego co powoduje, że po setnym „padnij” nie jest wstanie powstać, gdy dłonie są otarte od przeładowywania magazynku i rozbierania broni, nogi całe opuchnięte a oczy zamykają się nawet w stojącej pozycji to robisz wszystko by chłonąć tę wiedzę, uczyć się, zarażać pasją. 



Nie wiem jak Wy ale ja uwielbiam ludzi z pasją – mają w sobie taką niesamowitą iskrę, którą trudno opisać. No i świetnie dogaduję się z takimi ludźmi bo nadajemy na tych samych falach – jesteśmy zakręceni na jakimś punkcie i wiemy co to znaczy gdy pasja pochłania bez reszty. Tu takich ludzi jest wielu i każdy z nich może być inspiracją, tak jak jeden z naszych kolegów, który medycynę pola walki ma w małym palcu – był na dwóch misjach, podczas których wielu ludziom uratował życie a teraz zdobytą tam wiedzę przekazuje innym no i oczywiście dalej ratuje ludzi tyko teraz tu w kraju. Tak, takie osoby też są tu na szkoleniu i za kilka dni zostaną żołnierzami Wojsk Obrony Terytorialnej. Najfajniejsze w tym wszystkim jest to, że nie tylko mają wiedzę i doświadczenie, ale chcą się nim dzielić i mimo zmęczenia znajdują czas by nas czegoś nauczyć.
16. nie łudźmy się daje popalić - przynajmniej mi, ale to jakie otwiera przed nami możliwości jest warte tego wysiłku, potu i zmęczenia.

sobota, 29 września 2018

Dzień 7: Co ja robię tu?


            Wbrew pozorom tytuł nie jest egzystencjonalnym pytaniem, zadawanym sobie codziennie po pobudce. Choć fakt czasami gdy budzą mnie po 4 godzinach snu też się zastanawiam co ja tu w ogóle robię? Dlaczego nie leżę teraz w wygodnym łóżku i nie obracam się z boku na bok tylko wstaję walczyć głównie z samą sobą i swoimi słabościami. Tym razem jednak chce Wam po prostu opisać taki „standardowy” dzień podczas 16.
Punktualnie o 6:00 rano ze snu wyrywa nas radosny krzyk oficera dyżurnego „Kompania, pobudka, pobudka”. Na orientowanie się gdzie jesteś, co masz teraz zrobić czy jakiekolwiek zbieranie myśli czasu najzwyczajniej w świecie nie ma. Masz bowiem całe 15 minut na to by wywalczyć sobie miejsce przy umywalce i się umyć (mężczyźni jeszcze do tego ogolić), załatwić wszelkie fizjologiczne potrzeby, ubrać w dres, pościelić łóżko, ogarnąć salę i stanąć plutonami w dwuszeregu na korytarzu na zbiórce. Na początku myślałam, że w 15 minut to ja co najwyżej mogę się uczesać. Zresztą przez pierwsze dwa dni byłyśmy z dziewczynami tak ambitne, że wstawałyśmy 5:20 żeby wszystko zrobić na spokojnie i żeby jeszcze do tego sala lśniła, wszystko było idealnie poukładane a łóżka były pościelone tak, że „mucha nie siada”. Szybko jednak wyleczyłyśmy się z takiej nadgorliwości a raczej pomogło nam się wyleczyć intensywne szkolenie. Teraz ciężkie powieki otwieramy dopiero gdy wyrywa nas ze snu specyficzny budzik, w którego rolę wciela się właśnie oficer dyżurny. Nagle okazało się, że 15 minut to w sumie sporo czasu i można wszystko ogarnąć.
            6:15 wyruszamy na „poranny rozruch” – przez 30 minut biegamy, ćwiczymy, rozciągamy się i znowu biegamy. Na początku myślałam, że to już dla mojego organizmu jest zabójcza dawka sportu na dzień. Sami sobie jednak często nie zdajemy sprawy z tego ile nasze ciało jest w stanie wytrzymać gdy głowa „da mu na to zgodę”.
O 7:00 docieramy na śniadanie. Nie ma co liczyć jednak na jakieś wygodne rozsiadanie się i delektowanie tym co kuchnia wydała bo już 20 minut później trzeba ruszać z powrotem na swój „obiekt”, ekspresowo przebrać się w mundury i stanąć na porannym apelu.
No i potem się zaczyna. Szkolenie jest bardzo skondensowane więc nie można marnować czasu. Cały dzień poświęcamy więc obsłudze broni, nauce postaw strzeleckich, strzelaniu, pokonywaniu toru przeszkód, nauce udzielania pierwszej pomocy na polu walki i poznawaniu tajników taktyki zielonej. Coś co w sumie opisałam w jednym zdaniu i mogłoby wydawać się „bułką z masłem” wcale takie nie jest. Kilometry, które dziennie pokonujemy w kamizelkach, hełmach, z bronią i zasobnikami dają o sobie znać, gryząc Twoje mięśnie - przynajmniej ja mam takie odczucie z każdym kolejnym krokiem i z każdym kolejnym „padnij”, „powstań”.



Na szczęście „żołnierz” jeść musi – ok. 14:00 udajemy się więc na obiad i tam możemy się nim delektować całe 30 minut 😉 Nie ma co liczyć na poobiednią sjestę. Jak już pisałam – czas jest tu na wagę złota, więc zaraz po posiłku wracamy do dalszych ćwiczeń – taktyka, postawy, strzelanie itd. Nasi instruktorzy i dowódcy nie dadzą nam się nudzić. Gdy tylko wydaje nam się, że z nas już niezłe kozaki bo coś załapaliśmy – dodawany jest kolejny, nowy element i kolejną dawkę wiedzy.
Szkolenie kończy się wieczornym apelem – standardowo powinien być on o 21:00, zdarza się jednak, że szkolenie się przedłuża lub musimy na pace STARA wrócić ze strzelnicy co zajmuje ok. dwóch godzin i tak oto dziś cisza nocna zamiast o 22:00 była o północy.



Dziś cały pluton jak nie pół kompanii miało ze mnie niezły ubaw. Powiem więcej ja sama z siebie się śmiałam do rozpuku gdy powiedziałam, że wzięłam tu sobie z domu książkę. Serio! Jak już pisałam wciąż pojąć nie mogę skąd mi do głowy przyszedł pomysł, że będę miała czas jeszcze na czytanie. Co za naiwność 😉
            Jeśli zastanawiacie się kiedy ćwiczymy musztrę powiem krótko – cały czas. Każde przejście z punktu A do puntu B to kolejne szkolenie musztry tak by nie zmarnować nawet wyjścia na obiad czy kolacje (na śniadanie wbiegamy).
Jeśli ktoś z Was boi się, że nie podoła mówię Wam nie ma co się łamać! Nie jestem ani sportsmenką ani atletką, zwykła taka „Mała Mi” jednak z dużym samozaparciem i to właśnie jest najważniejsze bo wszystko siedzi w głowie. Nie oszukujmy się łatwo nie jest, ale nikt nie obiecywał, że będzie. W końcu to szkolenie i to bardzo intensywne a nie wczasy. Jeśli jednak jesteście zmotywowani dacie radę bez względu na kondycję i siły fizyczne.
 Gdy kończę ten wpis mija 1 w nocy. Już za chwilę wdrapię się na moje piętro „wozu” – bo tu mamy piętrowe, przytulę do poduszki i po chwili usłyszę „Kompania, pobudka, pobudka” i choć jestem koszmarnie zmęczona, wiem że podołam. Dlaczego? Bo chcę!!!


piątek, 28 września 2018

Dzień 6: Jak dobrze, że to mam

Po 6 dniach spędzonych w wojskowych koszarach już chyba śmiało mogę opisać co warto wziąć ze sobą, by życie przez 16 dni było lżejsze i co też ze sobą można wziąć. Dlatego też dzisiejszy wpis będzie bardziej informatorem z mojego doświadczenia. Od razu radzę nie bierzcie za dużo bo najzwyczajniej w życiu nie będziecie mieli gdzie tego trzymać.

My mamy jedną nocną szafkę na dwie osoby i …. I to by było na tyle, resztę trzymasz w zasobniku czyli plecaku a ten z kolei nie raz będziecie musieli tachać podczas ćwiczeń z taktyki. Uwierzcie to co wojsko daje już ledwo można tam zmieścić. Warto więc skupić się na konkretach niezbędnych do przetrwania. Wiadomo, że w dzisiejszych czasach nie da się żyć bez komórki więc nie zapomnijcie i o ładowarce oraz Power Banku (nie raz mnie uratował bo gniazdek w pokoju niewiele więc łatwiej go naładować a potem w ciągu dnia nawet w terenie masz przy sobie telefon, który w tym czasie się ładuje).

Warto wziąć też piżamę – wielu szczególnie panów się u nas zdziwiło, że armia o dobry sen nie zadbała i teraz śpią w koszulkach i spodenkach sportowych – cóż jakoś sobie trzeba radzić. Własna bielizna to także podstawa no chyba, że w dwóch bokserkach jesteście wstanie opędzić 16 dni czego jednak nie polecam a uwierzcie mi, że na pranie codzienne nie będziecie mieć czasu.

Kawy czy herbaty oraz tony jedzenia do zalewania wrzątkiem nie ma co nawet kupować bo i tak nie będziecie mieli ani gdzie tego zalać ani kiedy tego zjeść. Moja cała wielka torba „gorących kubków” poszła do tak zwanej cywilkowni czyli pomieszczenia gdzie w workach wkładaliśmy rzeczy w których przyszliśmy. O kosmetyczce z żelem, szamponem, pastą, szczoteczką, kremem itp. chyba wam mówić nie muszę. Ręczniki da ojczyzna – ja jednak wolę swoje cienkie, szybkoschnące.

Nie zapominajcie też o wodzie lub napojach bo będzie Wam tego brakowało i co najważniejsze nie zapominajcie pić – sama zauważyłam, że zdecydowanie za mało piję a odwodnienie to jedna z najszybszych metod do szybkiego zakończenia 16. Dla mnie ważny były też izotoniki najlepiej te rozpuszczane w wodzie. Ratowały gdy czułam, że nie mam już siły ruszyć palcem.




Własne buty sportowe – to dla mnie była podstawa (na szczęście) bo dostałam o 3 numery za duże i jakoś nie widzę siebie biegającej po bieżni czy robiącej przeróżne dziwne figury gimnastyczne w butach „od starszego brata”.


Własne buty taktyczne – tak pod warunkiem, że macie je rozchodzone. Ja oczywiście nie znalazłam na to czasu przed „szesnastką” i hymmm… no nie są zbyt przydatne. Zegarek – to rzecz bez, której tu żyć się nie da bo wszystko jest na czas i co do minuty. Trzeba więc mieć jak ten czas kontrolować. Czołówka z kolei uratuje Was nie tylko w czasie ćwiczeń gdy zapadnie już zmrok ale przede wszystkim gdy o 22:00 ogłoszą ciszę nocną i zgaszą Wam wszystkie światła.

Nie zapomnijcie też o paście do butów – bo chyba nie chcecie paradować na przysiędze w butach obklejonych błotem.




Z cyklu pierwsza osobista pomoc medyczna. Nie zapominajcie o lekach na przeziębienie, witaminie C i oczywiście swoich lekach jeśli takie bierzecie. Przyda się też coś na ból głowy – często występuje przy zmęczeniu. No i najważniejsze - jaka ja jestem wdzięczna temu przebłyskowi w mózgu, który nakazał mi wziąć wszystko co ratuje mięśnie i nogi a przede wszystkim stopy. Wojskowe byty da się rozchodzić (sama nie wierzę, że to pisze bo jeszcze dwa dni temu chciałam je wyrzucić przez okno), ale zanim to zrobisz to twoje nogi trochę muszą przecierpieć. Maść i talk do stóp ratują życie. Oczywiście plus plastry, dużo plastrów 😉 Wycieńczonym treningami mięśniom też przyniesie ratunek dobra maść i dosłownie postawi Was na nogi na drugi dzień. Bez sprawnych nóg nie zrobisz tu nic więc trzeba o nie dbać jak o najcenniejszy skarb zwany GROTem.


Czy potrzebujecie coś więcej – nie sądzę bo raczej nie będziecie mieli czasu z tego korzystać ani miejsca żeby to gdzieś dać. Wyobrażacie sobie, że ja wzięłam tu książkę. Normalnie chyba mnie jakaś pomroczność jasna dopadła gdy wpadłam na ten pomysł. Serio, myślałam że znajdę tu czas na czytanie. Jak sobie teraz o tym myślę to sama z siebie się śmieję. No cóż… przynajmniej teraz Wam mogę napisać – nie, nie bierzcie nic na zajęcie czasu bo czasu mieć nie będziecie. Myślę, że o niczym nie zapomniałam, jeśli tak to piszcie i pytajcie no i pamiętajcie, nie ma co przeginać bo potem przegnie Was zasobnik 😉


Aaaaaa….. i jeszcze na koniec króciutko co u mnie. Króciutko bo jest już 1:00 w nocy i trochę padam na przysłowiowy ryjek. Mam dobre wiadomości, przetrwałam kolejny ciężki dzień z mega intensywnymi treningami. Nie jestem wstanie zliczyć ile razy zrobiłam dziś „padnij, powstań” ile razy przygotowywałam broń do sprawdzenia i ile razy stawałam na baczność. Pewnie jutro mi o tym nogi i ręce przypomną – nie mam siły już dziś upoić ich maścią. Po pobudce o 6:00 z powrotem w naszej sali byliśmy o 23:00… to był ciężki, ale udany dzień no i co najważniejsze zaczynam oswajać się z wredną koleżanką - kamizelką w wersji "dla słonia". Coraz łatwiej jest się mi w niej poruszać i wykonywać pewne czynności. Nie będzie z tego przyjaźni, ale może uda nam się razem przetrwać te 10 dni.

czwartek, 27 września 2018

Dzień 5: Mała Mi w armii

Na pewno każdy z Was zna Małą Mi z Muminków… taka chodząca wredota. W Internecie można znaleźć mnóstwo haseł z jej postacią. Oczywiście teksty odzwierciedlają jej wredny charakterek – uwielbiam wszystkie. Chyba jednak nieliczni zastanawiali się kiedyś nad tym dlaczego taka jest. Nieliczni wiedzą, że tak ją mógł ukształtować świat bo jako postać dość nikłych rozmiarów lekko nie miała. Na mnie wiele osób szczególnie przyjaciele z misji mówią „mała, czarna, wredna, ze Śląska” – taki skrót całej mnie. Generalnie zawsze mnie to bawiło bo racji w tym dużo. Jak Mała Mi i ja jestem nikłego wzrostu – jak to się śmieją niektórzy „1,6 m w kapeluszu”. Dlatego też zawsze podświadomie mówiłam bardzo głośno tak jakbym miała wrażenie, że nikt mnie nie widzi i wciskałam się wszędzie żeby coś zobaczyć (koledzy operatorzy i fotografowie z różnych mediów mnie za to „uwielbiają”).



Po co o tym piszę? Bo choć zawsze chciałam być wyższa to chyba dopiero w wojsku zobaczyłam jak taka Mała Mi ma przerąbane w armii. Nie dość, że kobieta – to już wiecie, że komplikuje sytuację bo baba w wojsku mam wrażenie, że niektórych przeraża. Proszę się tu nie śmiać nie chodzi o to, że daje się jej broń do ręki. No a jak się jest małą lub jak niektórzy wolą niską kobietą w wojsku to już pozamiatane. Proste rzeczy zaczynają być skomplikowane tylko z powodu wzrostu. Podczas biegania gdy większy facet czy wyższa kobieta zrobi krok ty musisz zrobić dwa. W marszu musisz robić siedmiomilowe (dla ciebie) kroki. Zasobnik (a mówiąc po cywilnemu plecak) nagle okazuje się, że jest Twojego wzrostu. No i komu łatwiej z nim iść, takiej Małej Mi czy Włóczykijowi? To wszystko jednak jest niczym gdy przyjdzie Ci ubrać hełm i kamizelkę. Ktoś kto chodzi w rozmiarach XS/S nagle jest odziany w kamizelkę kuloodporną rozmiar L. Serio – nie ma mniejszych są L, XL, XXL. No nie mogę wyglądam w niej i za dużym hełmie jak jakaś marna podróba RoboCop’a. W sumie miałabym z tego niezły ubaw gdyby nie fakt, że taką samą kamizelkę ma facet 170 i wadze dwa razy ja. No i znowu pytanie – komu jest łatwiej a kto musi dać z siebie dwa, trzy razy więcej? Co gorsze nawet jakbym nie wiem jak chciała no nie ma opcji, żebym w takiej kamizelce wykonała na przykład postawę klęczącą. Trzech facetów stało nade mną i się zastanawiało co zrobić, żebym była w stanie łokciem dotknąć nogi. No nie ma bata, żeby to się udało przy zachowaniu prawidłowej postawy strzeleckiej. Ubaw dość spory można mieć też przy postawie leżącej – gdyby nie broń ktoś by mógł pomylić mnie z żółwiem i to takim, który nawet głowę schował i tylko łapki zostały. Wszystko byłoby bardzo zabawne i nawet do przejścia gdyby nie fakt, że sam fakt, że za duża, niedopasowana kamizelka sprawia, że z góry jest się w gorszej sytuacji. Nie jest to kwestia użalania się nad sobą tylko próby zrozumienia sytuacji, w której są mundury XS ale już jeśli chodzi o faktyczną walkę to już wszystko dostosowane jest tylko do facetów (nawet rękawiczki taktyczne są tak duże, że muszę ćwiczyć bez bo nie czuję broni a to jednak podczas strzelania jest dość ważne). Ja wiem, że kiedyś było tak, że kobieta machając białą chusteczką i trzymając dziecko na rękach żegnała mężczyznę, który szedł na wojnę, później był czas, że kobieta w wojsku no ok, ale tylko za biurkiem.



Halllooo czasy się jednak zmieniają i że tak powiem kolokwialnie nie jedna kobieta „ma większe jaja” niż facet! Warto by o tym pamiętać. Żeby nie kończyć dnia i tego wpisu z negatywnym nastawieniem przypominam, że co nas nie zabije to nas wzmocni a my małe wredne mamy w sobie coś jeszcze – zawziętość i nie dajemy się tak łatwo. Jesteśmy urodzonymi wojowniczkami 😉 no i oczywiście stałyśmy dwa razy po rozum a nie po wzrost, dlatego może małe ale jakie mądre 😛

środa, 26 września 2018

Dzień 4: Zacięcie


Od razu wyjaśniam tytuł – nie, nie chodzi o zacięcie broni. To na szczęście mi się jeszcze nie zdarzyło. Może dlatego, że jeszcze na „szesnastce” nie strzelałam 😉 Chodzi o zacięcie w nazwijmy to stosunkach międzyludzkich. Dziś naprawdę poczuliśmy zmęczenie. A to sprawia, że jest się delikatnie mówiąc nerwowym. No i w związku z tym w naszym plutonie doszło do kilku zacięć czy jak kto woli spięć. Jak sobie tak teraz pomyślę to w sumie wybuchaliśmy lub „gotowaliśmy się” o totalne bzdury a bo to ktoś źle stanął, nie tak się odezwał czy zadał naszym zdaniem głupie pytanie. Przez chwilę już myślałam, jak pewnie i inni, że „w poważaniu” mam ten cały pluton i chcę do innego. Zaczął mi się kojarzyć z tym z filmu „oddział wyrzutków”. Jaka ja byłam zła cały dzień. Chyba nigdy tak podczas marszu nie było słychać tak mojego lewego buta jak dziś – tupałam z całą wściekłością jaką w sobie miałam. Zresztą nie ja jedna. Nawet nasz dowódca sekcji, którego podziwiam za nadludzką cierpliwość do nas dziś już jak to się mówi „wyszedł z siebie i stanął obok”.



Pisze o tym nie bez powodu. Musicie wiedzieć, ze wraz z mięśniami siadają czasem nerwy. Trzeba być tego świadomym bo pomaga to szybko naprawić zrypaną atmosferę. Nie da się wspólnie działać gdy ma się do siebie jakieś pretensje, gdy są jakieś urazy i gdy zamiast robić robotę naskakuje się na siebie. Zresztą pomyślcie, pozwolilibyście żeby zabezpieczał was ktoś z kim nie potraficie się dogadać? Nie sądzę. Świetnie było to dziś u nas widać.  Dopóki były spiny wszystkie ćwiczenia z taktyki szły nam jak po gruzie. Było więcej gadania, dyskutowania, przekrzykiwania się niż działania. Gdy każdy spuścił parę albo jak to niektórzy mówią „zluzował gatki” od razu było widać poprawę. Nagle okazało się, że możemy się razem śmiać tak, że przestawaliśmy czuć ból mięśni nóg a zaczynaliśmy czuć ból mięśni brzucha.



Pluton a sekcja w szczególności musi działać jak jeden organizm bo inaczej to po prostu nie zagra. Gdy nie będziemy zgrani nic nam się nie uda. Wiadomo, że ważne są ćwiczenia, które nam dają w kość codziennie, taktyki, strzelanie itd. jednak jeśli ekipa nie będzie zgrana nawet przy najlepszym dowódcy nic z niej nie będzie. 



Gdy jednak uda się  stworzyć prawdziwy zespół to wtedy nawet „oddział wyrzutków” sprosta najtrudniejszym zadaniom. Jest to niezwykle trudne, szczególnie gdy spotyka się kilkanaście osób z „różnych światów” gdzie każdy jest w innym wieku, ma inne doświadczenia, inne umiejętności i inną sprawność fizyczną. Naprawdę trudno wtedy nagle ma razem działać, ale warto. Jeśli więc wybieracie się na 16. lub macie już swoje plutony i sekcje pamiętajcie o tym, że jesteście tak silni jak silny jest wasz zespół a żeby być zespołem a nie zbieraniną żołnierzy trzeba nad tym pracować nie tylko szlifując taktykę.
Ja już wiem, że nasz pluton jest silniejszy o dzisiejsze doświadczenia i już wiem, że nie miałabym ochoty zamienić go na żaden inny.