Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 30 września 2018

Dzień 9: Nie taki diabeł straszny...


          Gdy myślę, że do końca zostało już tylko 7 dni... szargają mną mieszane uczucia. Wiadomo - mięśnie bolą, siniaków mam tyle, że trudno je zliczyć, notorycznie brakuje mi snu i czasu dla siebie. Poza tym minęło niby tylko 9 dni, ale człowiek jakoś tak tęskni, za rodziną, treningami z psami i szeroko pojętym światem zewnętrznym. Z drugiej jednak strony po pierwsze coraz bardziej się integrujesz ze swoim plutonem i coraz bardziej przyzwyczajasz do takiego „prostego” życia, bez telewizora, zakupów, gotowania, pracy itd. Najgorsze jednak, że masz świadomość zbliżającej się wielkimi krokami „magicznej” pętli taktycznej. Nikt nie wie czego się ma tam spodziewać, każdy zastanawia się czy na tej ostatniej prostej przed przysięgą da radę, czy nie osłabi jakąś swoją „dysfunkcją” plutonu i czy najzwyczajniej w świecie nie narobi sobie obciachu. Mam olbrzymią wręcz świadomość tego jak mało jeszcze wiem, ile rzeczy muszę się jeszcze nauczyć i że mój organizm czasami wręcz ciągnie na rezerwie a przecież przede mną ten największy wysiłek. Wiadomo, najbardziej człowiek boi się tego czego nie zna. Dlatego też piątek, który ma być tym dniem próby staram się jakoś odsunąć w daleką przyszłość choć – co oczywiste – nie jest to możliwe. Nadejdzie bez względu na moje marzenie by w magiczny sposób zniknął z kalendarza.



Nie ma więc co trząść portkami, tylko trzeba spiąć cztery litery i popatrzeć na to wszystko z innej perspektywy. Przez ostatnie 9 dni wtłoczyłam lub wtłoczono we mnie tyle, że czasami myślałam na zmianę, że albo eksploduje mi mózg albo eksplodują mi mięśnie – a jednak dałam radę. Robiłam rzeczy, jakich myślałam, że nigdy robić nie będę albo dlatego, że nie będę miała okazji albo po prostu nie dam rady. Myślałam, że rozkładanie broni to tak skomplikowana sprawa, że w życiu nie dam rady – teraz chcę próbować to robić z zamkniętymi oczami, czyszczenie broni wydawało mi się skomplikowanym rzemiosłem a robię to – tak mi się wydaje – nie tylko sprawnie, ale i z przyjemnością. Nie myślałam, że jestem w stanie w 15 minut po obudzeniu być już umyta, ubrana, mieć pościelone łóżko i stać na baczność na korytarzu – a jednak jest to możliwe. W życiu nie spodziewałam się, że ogarnę takie zagadnienia z zielonej taktyki jakie robię teraz bez zastanowienia, że postawy z bronią, które dla mnie były nienaturalnym wykrzywieniem w różne strony ciała będę robić automatycznie. Kto normalnie kładąc się na brzuch ustawia prawą nogę prosto, drugą szeroko a do tego całe stopy przygniata do ziemi?. To wszystko na początku wydawało mi się mega skomplikowane i nie do ogarnięcia a jednak daję radę. Zawdzięczam to przede wszystkim naszej kadrze, która z nadludzką cierpliwością szkoli nasz pluton, ale i myślę, że swojemu uporowi, który za każdym razem gdy choć przez moment w głowie pojawi się myśl „nie dam rady, nie potrafię” daje mi przysłowiowego „plaskacza”, potrząsa mną wewnętrznie i mówi, żebym wzięła się w garść.




Skoro więc taka Mała Mi, radzi sobie z rozkładaniem broni (o dziwo potrafię ją też złożyć tak by nic nie zostało i żeby działała), nauczyła się wszystkich najdziwniejszych nazw różnych elementów z których składa się broń czy pocisk, jest w stanie w „olbrzymiej” jak dla mnie kamizelce, hełmie i z bronią padać, powstawać, rolować się, robić „bramkę”, szachownicę, okrężną, sierżanta, banana i całą masę innych czynności to znaczy, że nie ma rzeczy niemożliwych.
Jak już kiedyś pisałam – wszystko siedzi w głowie, tak więc „pętlo” bój się mnie i mojego plutonu… nadciągamy!!!



Dzień 8: Pasja w pasji


          No to za nami półmetek!!! Mieliśmy nawet plany w swoim plutonie uczcić, ale… tradycyjnie zabrakło czasu i siły. No cóż, na świętowanie przyjdzie czas a tymczasem trzeba czerpać maksymalnie z tego co szkolenie to daje. Codziennie na 16. odkrywam, że jedną z najniezwyklejszych rzeczy w WOT jest to, że w pasji do wojska można znaleźć jeszcze całą masę innych fascynujących nas, nazwijmy to dyscyplin. 



Jestem przekonana, że każdy, kto lubi żyć aktywnie znajdzie tu coś dla siebie i właśnie ludzie z pasją najlepiej się tu odnajdują. Jak małe dziecko cieszę się zawsze gdy widzę, że w jednym miejscu mogę połączyć tyle rzeczy, które sprawiają mi frajdę. Strzelanie – uwielbiam, chodzenie po górach – uwielbiam (choć może nie w kamizelce i hełmie, ale nad tym popracujemy😉 ), włóczenie się po lesie  – zawsze lubiłam i często ze swoimi psami praktykuję w związku z ich szkoleniem. No i to co ostatnio dołączyło do grona moich pasji – ratownictwo. Choć muszę przyznać, że medycyna pola walki już od kilku lat mnie fascynuje. Tu przypominam sobie rzeczy, które lata temu pokazywali mi żołnierze a także uczę się nowych. Kurde jakie to wszystko ciekawe. Serio! Nawet gdy człowiek jest już maksymalnie przemęczony, gdy ma już serdecznie dość kamizelki, hełmu i tego wszystkiego co powoduje, że po setnym „padnij” nie jest wstanie powstać, gdy dłonie są otarte od przeładowywania magazynku i rozbierania broni, nogi całe opuchnięte a oczy zamykają się nawet w stojącej pozycji to robisz wszystko by chłonąć tę wiedzę, uczyć się, zarażać pasją. 



Nie wiem jak Wy ale ja uwielbiam ludzi z pasją – mają w sobie taką niesamowitą iskrę, którą trudno opisać. No i świetnie dogaduję się z takimi ludźmi bo nadajemy na tych samych falach – jesteśmy zakręceni na jakimś punkcie i wiemy co to znaczy gdy pasja pochłania bez reszty. Tu takich ludzi jest wielu i każdy z nich może być inspiracją, tak jak jeden z naszych kolegów, który medycynę pola walki ma w małym palcu – był na dwóch misjach, podczas których wielu ludziom uratował życie a teraz zdobytą tam wiedzę przekazuje innym no i oczywiście dalej ratuje ludzi tyko teraz tu w kraju. Tak, takie osoby też są tu na szkoleniu i za kilka dni zostaną żołnierzami Wojsk Obrony Terytorialnej. Najfajniejsze w tym wszystkim jest to, że nie tylko mają wiedzę i doświadczenie, ale chcą się nim dzielić i mimo zmęczenia znajdują czas by nas czegoś nauczyć.
16. nie łudźmy się daje popalić - przynajmniej mi, ale to jakie otwiera przed nami możliwości jest warte tego wysiłku, potu i zmęczenia.

sobota, 29 września 2018

Dzień 7: Co ja robię tu?


            Wbrew pozorom tytuł nie jest egzystencjonalnym pytaniem, zadawanym sobie codziennie po pobudce. Choć fakt czasami gdy budzą mnie po 4 godzinach snu też się zastanawiam co ja tu w ogóle robię? Dlaczego nie leżę teraz w wygodnym łóżku i nie obracam się z boku na bok tylko wstaję walczyć głównie z samą sobą i swoimi słabościami. Tym razem jednak chce Wam po prostu opisać taki „standardowy” dzień podczas 16.
Punktualnie o 6:00 rano ze snu wyrywa nas radosny krzyk oficera dyżurnego „Kompania, pobudka, pobudka”. Na orientowanie się gdzie jesteś, co masz teraz zrobić czy jakiekolwiek zbieranie myśli czasu najzwyczajniej w świecie nie ma. Masz bowiem całe 15 minut na to by wywalczyć sobie miejsce przy umywalce i się umyć (mężczyźni jeszcze do tego ogolić), załatwić wszelkie fizjologiczne potrzeby, ubrać w dres, pościelić łóżko, ogarnąć salę i stanąć plutonami w dwuszeregu na korytarzu na zbiórce. Na początku myślałam, że w 15 minut to ja co najwyżej mogę się uczesać. Zresztą przez pierwsze dwa dni byłyśmy z dziewczynami tak ambitne, że wstawałyśmy 5:20 żeby wszystko zrobić na spokojnie i żeby jeszcze do tego sala lśniła, wszystko było idealnie poukładane a łóżka były pościelone tak, że „mucha nie siada”. Szybko jednak wyleczyłyśmy się z takiej nadgorliwości a raczej pomogło nam się wyleczyć intensywne szkolenie. Teraz ciężkie powieki otwieramy dopiero gdy wyrywa nas ze snu specyficzny budzik, w którego rolę wciela się właśnie oficer dyżurny. Nagle okazało się, że 15 minut to w sumie sporo czasu i można wszystko ogarnąć.
            6:15 wyruszamy na „poranny rozruch” – przez 30 minut biegamy, ćwiczymy, rozciągamy się i znowu biegamy. Na początku myślałam, że to już dla mojego organizmu jest zabójcza dawka sportu na dzień. Sami sobie jednak często nie zdajemy sprawy z tego ile nasze ciało jest w stanie wytrzymać gdy głowa „da mu na to zgodę”.
O 7:00 docieramy na śniadanie. Nie ma co liczyć jednak na jakieś wygodne rozsiadanie się i delektowanie tym co kuchnia wydała bo już 20 minut później trzeba ruszać z powrotem na swój „obiekt”, ekspresowo przebrać się w mundury i stanąć na porannym apelu.
No i potem się zaczyna. Szkolenie jest bardzo skondensowane więc nie można marnować czasu. Cały dzień poświęcamy więc obsłudze broni, nauce postaw strzeleckich, strzelaniu, pokonywaniu toru przeszkód, nauce udzielania pierwszej pomocy na polu walki i poznawaniu tajników taktyki zielonej. Coś co w sumie opisałam w jednym zdaniu i mogłoby wydawać się „bułką z masłem” wcale takie nie jest. Kilometry, które dziennie pokonujemy w kamizelkach, hełmach, z bronią i zasobnikami dają o sobie znać, gryząc Twoje mięśnie - przynajmniej ja mam takie odczucie z każdym kolejnym krokiem i z każdym kolejnym „padnij”, „powstań”.



Na szczęście „żołnierz” jeść musi – ok. 14:00 udajemy się więc na obiad i tam możemy się nim delektować całe 30 minut 😉 Nie ma co liczyć na poobiednią sjestę. Jak już pisałam – czas jest tu na wagę złota, więc zaraz po posiłku wracamy do dalszych ćwiczeń – taktyka, postawy, strzelanie itd. Nasi instruktorzy i dowódcy nie dadzą nam się nudzić. Gdy tylko wydaje nam się, że z nas już niezłe kozaki bo coś załapaliśmy – dodawany jest kolejny, nowy element i kolejną dawkę wiedzy.
Szkolenie kończy się wieczornym apelem – standardowo powinien być on o 21:00, zdarza się jednak, że szkolenie się przedłuża lub musimy na pace STARA wrócić ze strzelnicy co zajmuje ok. dwóch godzin i tak oto dziś cisza nocna zamiast o 22:00 była o północy.



Dziś cały pluton jak nie pół kompanii miało ze mnie niezły ubaw. Powiem więcej ja sama z siebie się śmiałam do rozpuku gdy powiedziałam, że wzięłam tu sobie z domu książkę. Serio! Jak już pisałam wciąż pojąć nie mogę skąd mi do głowy przyszedł pomysł, że będę miała czas jeszcze na czytanie. Co za naiwność 😉
            Jeśli zastanawiacie się kiedy ćwiczymy musztrę powiem krótko – cały czas. Każde przejście z punktu A do puntu B to kolejne szkolenie musztry tak by nie zmarnować nawet wyjścia na obiad czy kolacje (na śniadanie wbiegamy).
Jeśli ktoś z Was boi się, że nie podoła mówię Wam nie ma co się łamać! Nie jestem ani sportsmenką ani atletką, zwykła taka „Mała Mi” jednak z dużym samozaparciem i to właśnie jest najważniejsze bo wszystko siedzi w głowie. Nie oszukujmy się łatwo nie jest, ale nikt nie obiecywał, że będzie. W końcu to szkolenie i to bardzo intensywne a nie wczasy. Jeśli jednak jesteście zmotywowani dacie radę bez względu na kondycję i siły fizyczne.
 Gdy kończę ten wpis mija 1 w nocy. Już za chwilę wdrapię się na moje piętro „wozu” – bo tu mamy piętrowe, przytulę do poduszki i po chwili usłyszę „Kompania, pobudka, pobudka” i choć jestem koszmarnie zmęczona, wiem że podołam. Dlaczego? Bo chcę!!!


piątek, 28 września 2018

Dzień 6: Jak dobrze, że to mam

Po 6 dniach spędzonych w wojskowych koszarach już chyba śmiało mogę opisać co warto wziąć ze sobą, by życie przez 16 dni było lżejsze i co też ze sobą można wziąć. Dlatego też dzisiejszy wpis będzie bardziej informatorem z mojego doświadczenia. Od razu radzę nie bierzcie za dużo bo najzwyczajniej w życiu nie będziecie mieli gdzie tego trzymać.

My mamy jedną nocną szafkę na dwie osoby i …. I to by było na tyle, resztę trzymasz w zasobniku czyli plecaku a ten z kolei nie raz będziecie musieli tachać podczas ćwiczeń z taktyki. Uwierzcie to co wojsko daje już ledwo można tam zmieścić. Warto więc skupić się na konkretach niezbędnych do przetrwania. Wiadomo, że w dzisiejszych czasach nie da się żyć bez komórki więc nie zapomnijcie i o ładowarce oraz Power Banku (nie raz mnie uratował bo gniazdek w pokoju niewiele więc łatwiej go naładować a potem w ciągu dnia nawet w terenie masz przy sobie telefon, który w tym czasie się ładuje).

Warto wziąć też piżamę – wielu szczególnie panów się u nas zdziwiło, że armia o dobry sen nie zadbała i teraz śpią w koszulkach i spodenkach sportowych – cóż jakoś sobie trzeba radzić. Własna bielizna to także podstawa no chyba, że w dwóch bokserkach jesteście wstanie opędzić 16 dni czego jednak nie polecam a uwierzcie mi, że na pranie codzienne nie będziecie mieć czasu.

Kawy czy herbaty oraz tony jedzenia do zalewania wrzątkiem nie ma co nawet kupować bo i tak nie będziecie mieli ani gdzie tego zalać ani kiedy tego zjeść. Moja cała wielka torba „gorących kubków” poszła do tak zwanej cywilkowni czyli pomieszczenia gdzie w workach wkładaliśmy rzeczy w których przyszliśmy. O kosmetyczce z żelem, szamponem, pastą, szczoteczką, kremem itp. chyba wam mówić nie muszę. Ręczniki da ojczyzna – ja jednak wolę swoje cienkie, szybkoschnące.

Nie zapominajcie też o wodzie lub napojach bo będzie Wam tego brakowało i co najważniejsze nie zapominajcie pić – sama zauważyłam, że zdecydowanie za mało piję a odwodnienie to jedna z najszybszych metod do szybkiego zakończenia 16. Dla mnie ważny były też izotoniki najlepiej te rozpuszczane w wodzie. Ratowały gdy czułam, że nie mam już siły ruszyć palcem.




Własne buty sportowe – to dla mnie była podstawa (na szczęście) bo dostałam o 3 numery za duże i jakoś nie widzę siebie biegającej po bieżni czy robiącej przeróżne dziwne figury gimnastyczne w butach „od starszego brata”.


Własne buty taktyczne – tak pod warunkiem, że macie je rozchodzone. Ja oczywiście nie znalazłam na to czasu przed „szesnastką” i hymmm… no nie są zbyt przydatne. Zegarek – to rzecz bez, której tu żyć się nie da bo wszystko jest na czas i co do minuty. Trzeba więc mieć jak ten czas kontrolować. Czołówka z kolei uratuje Was nie tylko w czasie ćwiczeń gdy zapadnie już zmrok ale przede wszystkim gdy o 22:00 ogłoszą ciszę nocną i zgaszą Wam wszystkie światła.

Nie zapomnijcie też o paście do butów – bo chyba nie chcecie paradować na przysiędze w butach obklejonych błotem.




Z cyklu pierwsza osobista pomoc medyczna. Nie zapominajcie o lekach na przeziębienie, witaminie C i oczywiście swoich lekach jeśli takie bierzecie. Przyda się też coś na ból głowy – często występuje przy zmęczeniu. No i najważniejsze - jaka ja jestem wdzięczna temu przebłyskowi w mózgu, który nakazał mi wziąć wszystko co ratuje mięśnie i nogi a przede wszystkim stopy. Wojskowe byty da się rozchodzić (sama nie wierzę, że to pisze bo jeszcze dwa dni temu chciałam je wyrzucić przez okno), ale zanim to zrobisz to twoje nogi trochę muszą przecierpieć. Maść i talk do stóp ratują życie. Oczywiście plus plastry, dużo plastrów 😉 Wycieńczonym treningami mięśniom też przyniesie ratunek dobra maść i dosłownie postawi Was na nogi na drugi dzień. Bez sprawnych nóg nie zrobisz tu nic więc trzeba o nie dbać jak o najcenniejszy skarb zwany GROTem.


Czy potrzebujecie coś więcej – nie sądzę bo raczej nie będziecie mieli czasu z tego korzystać ani miejsca żeby to gdzieś dać. Wyobrażacie sobie, że ja wzięłam tu książkę. Normalnie chyba mnie jakaś pomroczność jasna dopadła gdy wpadłam na ten pomysł. Serio, myślałam że znajdę tu czas na czytanie. Jak sobie teraz o tym myślę to sama z siebie się śmieję. No cóż… przynajmniej teraz Wam mogę napisać – nie, nie bierzcie nic na zajęcie czasu bo czasu mieć nie będziecie. Myślę, że o niczym nie zapomniałam, jeśli tak to piszcie i pytajcie no i pamiętajcie, nie ma co przeginać bo potem przegnie Was zasobnik 😉


Aaaaaa….. i jeszcze na koniec króciutko co u mnie. Króciutko bo jest już 1:00 w nocy i trochę padam na przysłowiowy ryjek. Mam dobre wiadomości, przetrwałam kolejny ciężki dzień z mega intensywnymi treningami. Nie jestem wstanie zliczyć ile razy zrobiłam dziś „padnij, powstań” ile razy przygotowywałam broń do sprawdzenia i ile razy stawałam na baczność. Pewnie jutro mi o tym nogi i ręce przypomną – nie mam siły już dziś upoić ich maścią. Po pobudce o 6:00 z powrotem w naszej sali byliśmy o 23:00… to był ciężki, ale udany dzień no i co najważniejsze zaczynam oswajać się z wredną koleżanką - kamizelką w wersji "dla słonia". Coraz łatwiej jest się mi w niej poruszać i wykonywać pewne czynności. Nie będzie z tego przyjaźni, ale może uda nam się razem przetrwać te 10 dni.

czwartek, 27 września 2018

Dzień 5: Mała Mi w armii

Na pewno każdy z Was zna Małą Mi z Muminków… taka chodząca wredota. W Internecie można znaleźć mnóstwo haseł z jej postacią. Oczywiście teksty odzwierciedlają jej wredny charakterek – uwielbiam wszystkie. Chyba jednak nieliczni zastanawiali się kiedyś nad tym dlaczego taka jest. Nieliczni wiedzą, że tak ją mógł ukształtować świat bo jako postać dość nikłych rozmiarów lekko nie miała. Na mnie wiele osób szczególnie przyjaciele z misji mówią „mała, czarna, wredna, ze Śląska” – taki skrót całej mnie. Generalnie zawsze mnie to bawiło bo racji w tym dużo. Jak Mała Mi i ja jestem nikłego wzrostu – jak to się śmieją niektórzy „1,6 m w kapeluszu”. Dlatego też zawsze podświadomie mówiłam bardzo głośno tak jakbym miała wrażenie, że nikt mnie nie widzi i wciskałam się wszędzie żeby coś zobaczyć (koledzy operatorzy i fotografowie z różnych mediów mnie za to „uwielbiają”).



Po co o tym piszę? Bo choć zawsze chciałam być wyższa to chyba dopiero w wojsku zobaczyłam jak taka Mała Mi ma przerąbane w armii. Nie dość, że kobieta – to już wiecie, że komplikuje sytuację bo baba w wojsku mam wrażenie, że niektórych przeraża. Proszę się tu nie śmiać nie chodzi o to, że daje się jej broń do ręki. No a jak się jest małą lub jak niektórzy wolą niską kobietą w wojsku to już pozamiatane. Proste rzeczy zaczynają być skomplikowane tylko z powodu wzrostu. Podczas biegania gdy większy facet czy wyższa kobieta zrobi krok ty musisz zrobić dwa. W marszu musisz robić siedmiomilowe (dla ciebie) kroki. Zasobnik (a mówiąc po cywilnemu plecak) nagle okazuje się, że jest Twojego wzrostu. No i komu łatwiej z nim iść, takiej Małej Mi czy Włóczykijowi? To wszystko jednak jest niczym gdy przyjdzie Ci ubrać hełm i kamizelkę. Ktoś kto chodzi w rozmiarach XS/S nagle jest odziany w kamizelkę kuloodporną rozmiar L. Serio – nie ma mniejszych są L, XL, XXL. No nie mogę wyglądam w niej i za dużym hełmie jak jakaś marna podróba RoboCop’a. W sumie miałabym z tego niezły ubaw gdyby nie fakt, że taką samą kamizelkę ma facet 170 i wadze dwa razy ja. No i znowu pytanie – komu jest łatwiej a kto musi dać z siebie dwa, trzy razy więcej? Co gorsze nawet jakbym nie wiem jak chciała no nie ma opcji, żebym w takiej kamizelce wykonała na przykład postawę klęczącą. Trzech facetów stało nade mną i się zastanawiało co zrobić, żebym była w stanie łokciem dotknąć nogi. No nie ma bata, żeby to się udało przy zachowaniu prawidłowej postawy strzeleckiej. Ubaw dość spory można mieć też przy postawie leżącej – gdyby nie broń ktoś by mógł pomylić mnie z żółwiem i to takim, który nawet głowę schował i tylko łapki zostały. Wszystko byłoby bardzo zabawne i nawet do przejścia gdyby nie fakt, że sam fakt, że za duża, niedopasowana kamizelka sprawia, że z góry jest się w gorszej sytuacji. Nie jest to kwestia użalania się nad sobą tylko próby zrozumienia sytuacji, w której są mundury XS ale już jeśli chodzi o faktyczną walkę to już wszystko dostosowane jest tylko do facetów (nawet rękawiczki taktyczne są tak duże, że muszę ćwiczyć bez bo nie czuję broni a to jednak podczas strzelania jest dość ważne). Ja wiem, że kiedyś było tak, że kobieta machając białą chusteczką i trzymając dziecko na rękach żegnała mężczyznę, który szedł na wojnę, później był czas, że kobieta w wojsku no ok, ale tylko za biurkiem.



Halllooo czasy się jednak zmieniają i że tak powiem kolokwialnie nie jedna kobieta „ma większe jaja” niż facet! Warto by o tym pamiętać. Żeby nie kończyć dnia i tego wpisu z negatywnym nastawieniem przypominam, że co nas nie zabije to nas wzmocni a my małe wredne mamy w sobie coś jeszcze – zawziętość i nie dajemy się tak łatwo. Jesteśmy urodzonymi wojowniczkami 😉 no i oczywiście stałyśmy dwa razy po rozum a nie po wzrost, dlatego może małe ale jakie mądre 😛

środa, 26 września 2018

Dzień 4: Zacięcie


Od razu wyjaśniam tytuł – nie, nie chodzi o zacięcie broni. To na szczęście mi się jeszcze nie zdarzyło. Może dlatego, że jeszcze na „szesnastce” nie strzelałam 😉 Chodzi o zacięcie w nazwijmy to stosunkach międzyludzkich. Dziś naprawdę poczuliśmy zmęczenie. A to sprawia, że jest się delikatnie mówiąc nerwowym. No i w związku z tym w naszym plutonie doszło do kilku zacięć czy jak kto woli spięć. Jak sobie tak teraz pomyślę to w sumie wybuchaliśmy lub „gotowaliśmy się” o totalne bzdury a bo to ktoś źle stanął, nie tak się odezwał czy zadał naszym zdaniem głupie pytanie. Przez chwilę już myślałam, jak pewnie i inni, że „w poważaniu” mam ten cały pluton i chcę do innego. Zaczął mi się kojarzyć z tym z filmu „oddział wyrzutków”. Jaka ja byłam zła cały dzień. Chyba nigdy tak podczas marszu nie było słychać tak mojego lewego buta jak dziś – tupałam z całą wściekłością jaką w sobie miałam. Zresztą nie ja jedna. Nawet nasz dowódca sekcji, którego podziwiam za nadludzką cierpliwość do nas dziś już jak to się mówi „wyszedł z siebie i stanął obok”.



Pisze o tym nie bez powodu. Musicie wiedzieć, ze wraz z mięśniami siadają czasem nerwy. Trzeba być tego świadomym bo pomaga to szybko naprawić zrypaną atmosferę. Nie da się wspólnie działać gdy ma się do siebie jakieś pretensje, gdy są jakieś urazy i gdy zamiast robić robotę naskakuje się na siebie. Zresztą pomyślcie, pozwolilibyście żeby zabezpieczał was ktoś z kim nie potraficie się dogadać? Nie sądzę. Świetnie było to dziś u nas widać.  Dopóki były spiny wszystkie ćwiczenia z taktyki szły nam jak po gruzie. Było więcej gadania, dyskutowania, przekrzykiwania się niż działania. Gdy każdy spuścił parę albo jak to niektórzy mówią „zluzował gatki” od razu było widać poprawę. Nagle okazało się, że możemy się razem śmiać tak, że przestawaliśmy czuć ból mięśni nóg a zaczynaliśmy czuć ból mięśni brzucha.



Pluton a sekcja w szczególności musi działać jak jeden organizm bo inaczej to po prostu nie zagra. Gdy nie będziemy zgrani nic nam się nie uda. Wiadomo, że ważne są ćwiczenia, które nam dają w kość codziennie, taktyki, strzelanie itd. jednak jeśli ekipa nie będzie zgrana nawet przy najlepszym dowódcy nic z niej nie będzie. 



Gdy jednak uda się  stworzyć prawdziwy zespół to wtedy nawet „oddział wyrzutków” sprosta najtrudniejszym zadaniom. Jest to niezwykle trudne, szczególnie gdy spotyka się kilkanaście osób z „różnych światów” gdzie każdy jest w innym wieku, ma inne doświadczenia, inne umiejętności i inną sprawność fizyczną. Naprawdę trudno wtedy nagle ma razem działać, ale warto. Jeśli więc wybieracie się na 16. lub macie już swoje plutony i sekcje pamiętajcie o tym, że jesteście tak silni jak silny jest wasz zespół a żeby być zespołem a nie zbieraniną żołnierzy trzeba nad tym pracować nie tylko szlifując taktykę.
Ja już wiem, że nasz pluton jest silniejszy o dzisiejsze doświadczenia i już wiem, że nie miałabym ochoty zamienić go na żaden inny. 

wtorek, 25 września 2018

Dzień 3: Mój nowy partner na dobre i na złe

Wiadomo, że najważniejsza będzie przysięga wojskowa na którą wszyscy czekamy i o której każdy z nas myśli. Jednak jest jeszcze jeden wyjątkowy dzień podczas 16. – dzień uroczystego przekazania broni i to było właśnie dziś. Do batalionu przyjechał Dowódca 13 Śląskiej Brygady Obrony Terytorialnej, pułkownik Tomasz Białas.



Zgodnie z wojskowym ceremoniałem wystąpiła do Niego czwórka reprezentująca plutony i z Jego rąk odebrała karabinki MSBS GROT – miałam zaszczyt być w tej czwórce. Na początku myślałam „po co tyle zamieszania, nie można nam jej po prostu dać?” W końcu to tylko narzędzie do pracy a raczej służby ale ok. Jak tak ma być to tak ma być, odbiorę broń i tyle, jedyne czym się stresowałam to to żeby nie pomieszały mi się ręce i nogi w drodze jaką mam do pokonania z miejsca gdzie stały plutony do Dowódcy czyli w całych tych 10 może 15 krokach, żebym dobrze wykonała w tył zwrot no i przypadkiem zawieszając sobie broń na plecach nie walnęła nią o beton. Wiadomo jak coś ma pójść nie tak i ma się zdarzyć coś co nigdy nie powinno mieć miejsca to właśnie w takich sytuacjach gdy bardzo nam zależy żeby wszystko poszło perfekcyjnie. Podchodząc po broń myślałam więc tylko – szeregowa nie daj ciała!



Gdy jednak podszedł do mnie Dowódca i powiedział „W imieniu Rzeczpospolitej wręczam Pani broń” w oczach stanęły mi łzy - serio. Może to głupie, możecie w to nie wierzyć no i może to nieracjonalne, ale tak właśnie było. Gdy chwyciłam za karabinek trochę więc ręce mi drżały – może z emocji może z powodu pogody taktycznej (wiatr, który zerwał nam stołówkowy namiot w nocy nie odpuszczał). Wracając do szyku trudno mi było zachować poważną wojskową minę, walczyłam z kącikami ust żeby nie wygiąć ich w uśmiech. Przyznam, że nie do końca to mi się udało. Czułam jakąś dziwną dumę i chyba po raz pierwszy tak naprawdę poczułam, że staję się żołnierzem…

Tak właśnie poznałam swojego partnera na dobre i na złe. Od dziś mamy stanowić jedność – idę na apel – mam go przy sobie, idę na stołówkę - mam go przy sobie, idę… no sami wiecie gdzie i tam mnie nie opuszcza.



Tak będzie wyglądało następne 13 dni. Uczę się go, przyzwyczajam do niego i nie spuszczam go z oczu. Od teraz ma to być mój najlepszy przyjaciel, z którym muszę się świetnie zgrać bo to on ma mi ratować cztery litery gdy będzie taka potrzeba. Muszę więc o niego dbać jakby był częścią mojego organizmu.




Nie powiem, że mnie czasami nie wkurza… bo tachanie go na stołówkę czy w miejsce nazwijmy to „ustronne” wygodne nie jest. Poza tym cwaniak jednak swoją wagę ma a jeszcze nie raz stawia opory i wymaga ode mnie użycia większej siły (czas popracować nad mięśniami rąk) a jeszcze i zaplątać się potrafi akurat gdy „ekspresowa” zbiórka jest robiona, to coś czuję, że ciężko nam się będzie rozstać po przysiędze. Teraz gdy już wszyscy śpią a ja siedząc na korytarzu by nikomu nie przeszkadzać opisuję ten dzień co chwile zerkam na mojego GROTA i mimowolnie się uśmiecham a potem sobie myślę – ale Ty głupia jesteś szeregowa, broń jak każda inna, z której już nie raz strzelałaś.

Może jednak wcale nie jak każda inna…

niedziela, 23 września 2018

DZIEŃ 2: „Na raz i na czas”

„Wolniej żołnierz, wolniej!!!” – wbrew pozorom to hasło wcale nie oznacza, że szeregowy ma się nie śpieszyć i w spokoju napawać otaczającym go światem. Gdy pada takie hasło wiesz jedno… musisz ruszyć cztery litery tak szybko, że struś pędziwiatr przy tobie będzie żółwiem. Nie, nie przesadzam tu po prostu wszystko wyliczone jest co do minuty… no może poza snem. Zawsze może być skrócony gdy trzeba jeszcze nad czymś popracować a zawsze jest nad czym.



Nawet więc gdy gasną światła, w pokojach trwają jeszcze cisze rozmowy o tym co jak zrobić, przypomnienie jak wyglądają poszczególne stopnie, czy co znajduje się w wojskowym regulaminie, choć w Sali ciężko się obrócić to jesteśmy tam nawet w stanie przećwiczyć marsz.

To dopiero drugi dzień a ja już zrozumiałam dlaczego szkolenie podstawowe trwa „tylko” 16 dni… Nie ma czasu na lanie wody – konkret, konkret, konkret. W każdej wolnej chwili ćwiczymy marsz i musztrę. Może od razu dodam, że wolna chwila to moment kiedy idziemy jeść, przechodzimy korytarzem, lub idziemy na kolejne zajęcia praktyczne. Masakra… tak sobie właśnie uświadomiłam, że nawet idąc do ubikacji staram się iść krokiem wojskowym.

Tu z mojej strony należy się wielki szacun, serio WIELKI dla wszystkich żołnierzy z Batalionu Reprezentacyjnego Wojska Polskiego – kurde zawsze podobało mi się gdy widziałam Wasze przejścia przeróżne, ale dopiero teraz zrozumiałam, ile musieliście włożyć pracy w to, żeby jak się to niektórym wydaje, po prostu się przemaszerować.

Wracając jednak do naszych koszar to jeszcze dziś maszerując radośnie na obiad myślałam sobie, że nie jest tak źle, że nawet nam to sprawnie idzie. Gdy jednak pod wieczór wmaszerowaliśmy na plac to stwierdziłam – zostaniemy tu do rana jak nic. No bo jak mam ogarnąć prawo, lewo, równaj, pokryj, zajdź i to wszystko jeszcze zgrać z ruchami nóg i rąk nie tylko swoich? To się wydawało wręcz niemożliwe. Byłam nawet święcie przekonana, że prędzej nauczę się tanga argentyńskiego niż tego wszystkiego co trzeba podczas marszu robić z rękami, nogami i głową.



„Lewa”, „lewa”, „lewa”, „raz”, „raz” raz” – chyba to mi nigdy nie wyjdzie już z głowy. Wryło się gdzieś głęboko w podświadomość i słyszę ten głos. Maszerowaliśmy wiec dziś wieczorem w deszczu na placu trzy godziny. Jak to się mówi pogoda taktyczna. Co w tym wszystkim było najciekawsze? Mieliśmy tylko chwilę przećwiczyć i mieć czas na ogarniecie swoich rzeczy, prysznic i rozmowy z rodzinami. Sami wyprosiliśmy naszych dowódców o dodatkową godzinę maszerowania pod ich okiem tak, by popracować nad tym co delikatnie mówiąc kuleje. Nikt nie myślał o odciskach, fizycznym i psychicznym zmęczeniu po całodniowym szkoleniu. Tu właśnie jest ten niezwykły duch ludzi przychodzących do Wojsk Obrony Terytorialnej. Ludzi, którzy są tu bo tego chcieli i nie chcą zmarnować nawet chwili z tego szkolenia.



Wiem, wiem że musztrą walczyć nie będziemy, nie będziemy też najlepszymi żołnierzami na defiladach, bo nie takie jest nasze zadanie, ale musztra daje nam coś więcej niż „równy krok”. Daje nam zgranie, uczy współdziałania i dostosowania się do innych dla dobra ogółu.

Dopóki dziś nie pokonałam 20 kilometrów (nie, nie przesadzam – koleżanka nosi ze sobą krokomierz i dziś uraczyła nas wiadomością ile pokonaliśmy) nie zdawałam sobie sprawy z tego ile to wspólne „tupanie” nam daje. Teraz już bardziej chyba trenując czołganie się udam się do „wozu” bo jutro jeden z najważniejszych dni podczas szesnastki…

sobota, 22 września 2018

DZIEŃ 1: Przekraczam bramę koszar…

Punktualnie o 7:00… no dobra o 6:30 stałam już przed bramą jednostki w Gliwicach. Choć czytałam sporo i wszędzie gdzie się dało o tym jak wygląda szkolenie podstawowe w Wojskach Obrony Terytorialnej to kompletnie nie wiedziałam czego się spodziewać. W końcu to pierwsza tak zwana szesnastka w województwie śląskim.



A co jeśli tu będzie inaczej, albo jeśli to co czytałam to bzdury? Czego nie wzięłam a mieć powinnam? Co wzięłam niepotrzebnie? Gdzie ja się w ogóle pcham? Czy dam radę?

Ciąg bezsensownych – jak teraz po 17 godzinach mogę stwierdzić – przerwało „zaproszenie” do środka. Potem już na takie myśli, jak i w sumie na nic nie było czasu.

Bardzo szybko zrozumiałam, że każda minuta jest tu na wagę złota. No ale w sumie przecież przyjechałam tu się szkolić a nie na wczasy.

Tor jaki trzeba było pokonać zaczynał się w punkcie ewidencyjnym, potem jeszcze szkolenia, badanie lekarskie, szkolenia i fryzjer – niestety w grę nie wchodziła opcja podcięcia końcówek czy pofarbowania włosów wiec się nie skusiłam.

Gdy miałam już wszystkie kwity mogłam ruszyć do magazynu gdzie miałam zostać umundurowana.

Raz, dwa, trzy – Pan z Wojskowego Oddziału Gospodarczego wydawał jedną rzecz po drugiej. Plecak, strój sportowy, jeden mundur, drugi mundur, kurtka, czapka, rękawiczki, koszulki do munduru, buty itd. Przymierzam szybko bo wiadomo inni czekają.



Szczerze mówiąc nie wierzyłam, że szyją też takie małe mundury (delikatnie mówiąc gdy Bóg rozdawał wzrost i rozum ja stałam w kolejce dwa po rozum a przynajmniej tak sobie tłumaczę). Próbuję upchnąć wszystko do plecaka myśląc po jakiego czorta ja tyle rzeczy z domu zabrałam i jakim cudem to wszystko teraz ogarnę.

Upychanie kolanem daje radę i w kilka minut z plecakiem mojego wzrostu mogłam pędzić do budynku, w którym miałam zobaczyć swoje lokum na szesnaście dni.



Raz dwa wybrałam sobie wóz (tak tu mówią na łóżko) i już miałam ochotę na nie paść gdy padła komenda do przebrania się w stroje sportowe i marsz do hali.

Masz ci los. Zgadnijcie gdzie miałam strój sportowy – podpowiem, że był jednym z pierwszych elementów jakie w magazynie włożyłam do plecaka. Za trzecim nurem w wór udało mi się wydobyć potrzebne rzeczy. Chwilę później już stałam na zbiórce i marsz do hali.



Teraz to czego bałam się najbardziej. Bieg mnie nie wzruszał ale te brzuszki a przede wszystkim pompki to mój koszmar senny. Wojskowi jednak potrafią motywować – i nie chodzi mi o motywację znaną z filmu Kawaleria Powietrzna gdzie pada hasło „Pan porucznik to jednak fachowiec jest…”. Serio dali mi tak pozytywnego kopa, że w mojej skromnej ocenie – było nieźle. Co ważne i co powtarzali instruktorzy – to jest test przede wszystkim dla mnie samej bo dzięki niemu dowiem się nad czym mam pracować ale i ile osiągnęłam przez szkolenie.

Czasu na radość z wyników nie trwała jednak długo… bo nie było na to czasu. Marsz, raz, dwa, ruszać się – to słowa, do których już w pierwszym dniu się przyzwyczaiłam i wiecie co, bardzo mi się to spodobało. Taki wojskowy rygor wbrew pozorom daje jakąś dziwną energię i adrenalinę. Po walce na hali myślałam, że nic dziś trudniejszego mnie nie spotka… wojsko potrafi jednak zaskoczyć. Jakim cudem ogarnęłam wojskowe ścielenie łóżka tego wciąż nie wiem. Nawet jednak nie wiecie jak się cieszę, że mi się to udało i teraz mogę w końcu przytulić się do poduszki. Coś czuję, że ta noc jak i mijający dzień będzie dobra choć krótka. No ale w sumie, już nie umie doczekać się pobudki i czekających nas wyzwań…